7 lutego 2019

Lektury diabelskie #1, czyli komentarz do „Mistrza i Małgorzaty”





„Mistrz i Małgorzata” to dla mnie powieść niezwykle specyficzna i nie wiem, czy mająca jeszcze jakiś odpowiednik w literaturze światowej. Jednym z elementów tej specyficzności jest fakt, że nie muszę Wam w tym momencie jej streszczać ani sygnalizować, o czym jest i jakiej problematyki dotyka. Zapewne każda osoba zainteresowana książkami czytała ją albo kiedyś o niej słyszała; dla bardzo wielu uczniów jest jedną z ulubionych lektur szkolnych, a studenci polonistyki, noszący torby z Behemotem i słynnym cytatem o spirytusie na pewno dodają jej kilku czytelników więcej każdego miesiąca. Kocham jej popularność. Przyznam szczerze, że jednym z moich sennych marzeń jest dzień, w którym będzie można z prawie każdym czytelnikiem dyskutować o książkach pokroju „Mistrza i Małgorzaty”, bo wszyscy będą takie wybitne tytuły znać (co się oczywiście nie stanie). 

Co decyduje o popularności przygód mieszkańców pewnego miasta, które nawiedził nieproszony gość ze swoją przebrzydłą, piekielną świtą? Pewnie dla każdego coś innego, ale mam kilka tez. 

Niektórzy ludzie wychodzą z założenia, że tak zwana Sztuka nie może być zabawna. Zostałam kiedyś zapytana, czy wypada śmiać się w teatrze. A czy wypada śmiać się z klasyki literatury? Jasne, że nie, jeszcze by sobie Fredro z Molierem pomyśleli, że potrafią pisać dobre komedie. Nieodczekanie. 

„Mistrza i Małgorzata” to książka absolutnie zabawna, a jednocześnie nie tak wywalona w kosmos w swoim absurdzie jak na przykład Gombrowicz. Absurd i groteska są urocze, ale w większych ilościach niestrawne i męczące dla nieprzyzwyczajonego czytelnika. Bułhakow nie przesadza. Myślę, że życie w systemie totalitarnym i jego absurdach nieźle wyćwiczyło pisarza w uprawianiu takiej literatury. I myślę, że ten rodzaj absurdu jest dość swojski dla wielu z nas, Polaków, którzy dawne czasy jeszcze pamiętają. Zresztą, motyw absurdalnego systemu społecznego czy politycznego jest zawsze na czasie i wszyscy zmagamy się z nim rozliczając pity i będąc odsyłanym od okienka do okienka w niekończącym się urzędzie. Rozumiemy ten absurd. Rozumiemy i łapiemy humor Bułhakowa. 

I zwyczajnie czerpiemy satysfakcję z tego, że do złego miasta niekoniecznie kryształowych ludzi, rządzonych przez zły system przychodzi jakiś jeszcze większy zły, żebym im wszystkim utrzeć nosa. 

Niesamowicie trafiało w mój gust zawsze to, że Woland jest takim największym czarnym charakterem tej książki, który przychodzi, żeby zrobić porządek z małym, wrednym, przyziemnym złem pokroju nieuczciwych urzędników. Nie lubię filmów o superbohaterach, ale kojarzę z nich podobny motyw: nasi superbohaterowie dla ratowania ludzi poświęcają jeszcze więcej ludzi, bo im wolno, aż ktoś mówi, że koniec z tym, czas, żeby podlegali prawu jak wszyscy. No i Woland jest takim superbohaterem, ale jest najzajebistszy ze wszystkich i nie podlega na koniec żadnemu prawu – w końcu jest diabłem. Jakże przyjemnie kibicować takim bohaterom! Opowieści o świętych, którzy uświadamiają wiernym ich grzechy i modlą się o ich nawrócenie są stanowczo mniej interesujące niż urzędnik, z którego zostaje sam garnitur, odcinanie głowy tramwajem i zmuszanie całego personelu do chóralnego śpiewu. 

Dodatkowo postaci naszych złych są dobrze skrojone i zostają w pamięci, ba, stają się pewnym kodem kulturowym, co uświadomiłam sobie, gdy moja znajoma emocjonowała się tym, że jeden z moich doktorów, którego właśnie spotkała, wygląda jak Woland. Każdy z nas jakoś wyobrażał sobie Wolanda, Azazella, Korowiowa, no, Behemota najłatwiej sobie wyobrazić, każdy kiedyś widział jakiegoś szatańskiego, grubego kota (osobiście długo z takim mieszkałam). Ja zawsze lubiłam Wolanda i wyobrażałam go sobie jako kogoś wyniosłego, dumnego, a jednocześnie zmęczonego życiem, z rysem inteligencji i smutku (jakże to niepodobne do naszych ludowych wyobrażeń Boruty czy innego Smętka, brodatego dziada na kozie), trochę jak wampira, trochę jak niektórych profesorów, którzy z takim charakterystycznym smutkiem dawali mi tróję za próby nie bycia głupim (czyli jednak w badaczach języka polskiego jest coś szatańskiego...). Okey, mam osobistą słabość do motywu szatana, ale jestem pewna, że to nie do końca zaburza obraz. Lubimy naszą diabelską świtę, ironiczną, nieprzewidywalną, wydobywającą ze świata to, co najzabawniejsze, a do tego bezkarną w swoich wybrykach – zazwyczaj bardzo niemiłych, ale, jak już wspomniałam, dręczenie ludzi jest zabawne, więc... 



Tym, co uważam jeszcze za bardzo fajne w tej książce jest nagość. Jest to dość zaskakująca teza, ale czy nie macie wrażenia, że nagość w „Mistrzu i Małgorzacie” jest niesamowicie bezpretensjonalna i pozbawiona tego całego motywu erotycznego/znaczącego/wstydliwego (którego ogólnie nie lubię)? Hella jest naga po to, żeby peszyć przychodzących gości, jej chodzenie w samym fartuszku jest dla mnie pewną oznaką, że pochodzi z innego świata, ze świata, innej rzeczywistości, że ma u nas, na ziemi, inne (większe?) prawa niż my – czyli może olewać nasze prawa etyki, ubioru itd. To jest uroczo przekorne – to jest pewną wolnością. Na pewno u Małgorzaty. W ogóle lubię sceny, w których Małgorzata naciera się maścią i lata na miotle nad miastem – czyż to nie cudowna pierwotność, dzikość, o której czasami podświadomie marzymy w jarzmie cywilizacji? Kto nie chciałby polatać nago na miotle (bez wstydu i myślenia o brzydkich fałdkach czy nieogolonych nogach) po mieście i powybijać okna ludziom, których się nie lubi? Czy to nie cudownie pierwotna zemsta, czy to nie kwintesencja złej, ale upragnionej wolności? Dla mnie to ma urok, szczególnie że Bułhakow przełamuje całą tą wiedźmowatość sceną, w której Małgorzata pociesza dziecko – niewinność zasługuje zawsze na obronę, Małgorzata o tym pamięta. 

Motyw miłości Mistrza i Małgorzaty jest dla mnie najnudniejszy, głównie przez fakt, że nie zgadza się z moimi własnymi życiowymi założeniami. Ale abstrahując od nich, to wątek ładny, ukazujący silną kobietę, i słabego, ale wywyższonego w swojej wrażliwości Mistrza. Och, w ogóle najładniejszy jest chyba wątek Iwana Bezdomnego, taki wątek dojrzewania, od poety, który udowadnia szatanowi, że Boga nie ma, po pacjenta szpitala psychiatrycznego i w końcu spokojnego naukowca, który tylko w jedną noc w roku robi się trochę dziwny. 

Szpital psychiatryczny to też ładny i z wyczuciem poprowadzony wątek. Nie tak łatwo pisać o strachu. Stanowi dobry kontrast do części zabawnych i absurdalnych. 

Sporo jest takich malutkich wątków i postaci w tej powieści, które jakoś zapadają w pamięć. Np. wątek służącej Małgorzaty latającej na knurze. Albo wątek Bezdomnego włóczącego się po obcych łazienkach. Albo sceny z teatru. Powieść utkana z cennych drobiazgów (dlatego warto czytać ją po kilka razy). 

Elementem, który mi bardzo zaszkodził w pierwszym czytaniu tej powieści, jeszcze w gimbie, była część o Poncjuszu Piłacie. Wszystko, co podchodziło pod „opowieść biblijna” niesamowicie mnie wtedy nudziło, jak zapewne każde dziecko przebywające często w kościele i słuchające regularnie tych samych tekstów z Biblii i tych samych kazań, które nic nie wyjaśniały. Historię śmierci i zmartwychwstania Jezusa znałam dobrze, tak dobrze, jak wierszyki recytowane na dzień babci, i podchodziłam do niej tak samo emocjonalnie, jak do owych wierszyków (czyli w ogóle. Mogę wam powiedzieć, że jeden mój wierszyk brzmiał mniej więcej: „moja babcia prasuje, gotuje i sprząta pierwsza wstaje raniutko, cały dzień się krząta” i dowodził uciemiężenia babci w opresyjnym systemie rodzinnym, zaprawdę nie wiem, czemu miało babcię zachwycić, że ja to recytuję, ale cóż, rozmawiamy o szkole, a nie o logice). 

Drugie czytanie „Mistrza...” rzuciło dopiero jakieś światło na te fragmenty wcześniej pomijane; a było to światło gorącego słońca, padającego na bolącą głowę Poncjusza Piłata i jego wiernego psa, i było to światło uświadamiające mi, jak niezwykle plastyczny jest to obraz zmęczonego i chorego Piłata rozmawiającego w upale z Jeszuą, jak niezwykle bliskie jest wylane, czerwone jak krew wino, szorstki łeb psa i zmęczenie. Jakże to jest dobrze napisane! I jaką ulgę przynoszą ostatnie sceny, w których widzimy, że Piłat w końcu doczekał się upragnionej rozmowy z Jeszuą i – tak myślę – wybaczenia. Warto zwrócić uwagę na fakt, że Bułhakow pisał to z perspektywy ateistycznej – aczkolwiek myślę, że łatwo do tych scen dodać kontekst religijny. Są zwyczajnie piękne, realistyczne i bolesne. Powieść w powieści, którą samą też czytałabym z przyjemnością. 

Powinnam wrócić z tych dygresji do miłości Mistrza i Małgorzaty, w końcu wszystko przez nią się dzieje w tej książce, ale wybaczcie, nie jestem najlepsza w takich analizach i ten wątek do mnie nie trafia. Pomijam więc. Dlatego też wpis nazywa się „komentarz”, a nie „recenzja” czy „esej”. I dlatego nazywamy się skursywieni a nie skrupulatni, co nie? 

Zło, absurdalny system, cenzura, nadzy ludzie na miotle, koty kupujące bilety i głowa na Patriarszych Prudach, a jednocześnie subtelne piękno, jak jeszcze opisalibyście „Mistrza i Małgorzatę”? I o czym zupełnie zapomniałam wspomnieć? 




Pewnie znacie, ale dla przyjemności podaję Wam znowu „Mistrza i Małgorzatę w 60 sekund” 

Plus znalazłam ciekawy pomysł na film animowany na podstawie książki, niestety niezrealizowany, znalazłam jednak trailer w tym artykule, a powyżej macie plakat z niego. 


PS. Następny odcinek będzie o innym psie, innej Małgorzacie i innym diable, a do tego o osobistych sympatiach skursywionych i gejowych fanfikach, polecamy niesamowicie. 



PS. I jaramy się straszliwie, bo już niedługo w poznańskiej operze (czyli Teatrze Wielkim, tak, to zupełnie logiczne) premiera Fausta I NA NIĄ IDZIEMY. 

Zdjęcia pochodzą z polskiego serialu w reżyserii Macieja Wojtyszki, którego nie oglądałam bo wygląda na strasznie brzydki, źródło:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia