Przez dłuższy czas nie pisaliśmy żadnych recenzji,
niestety, nie potrafiąc odnaleźć się w rzeczywistości ostatniego semestru
licencjatu. Przerywamy jednak niewygodne milczenie i przybywamy ze stosikiem
książek w międzyczasie przeczytanych i ich krótkich recenzji. Uwaga, uwaga,
jedna książka nam się nawet nie podobała!
„Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet” Karolina Bednarz
Przeczytana absolutnie przypadkiem, gdy skursywieni
dorwali czytnik znajomego i celebrując coroczną wiosenną infekcję czytali wszystko,
co tylko było pod ręką. Nawet nie mając za dużo obycia z reportażami, zostali
już na początku zirytowani manierą autorki do pisania niezwykle subiektywnie i
„zawieszania” dramatyczności pytaniami retorycznymi, ponurymi refleksjami co
akapit i smutnymi podsumowaniami. Nie do końca o to chodzi w reportażach, żeby
ktoś grał nam na emocjach i wymuszał jeden możliwy sposób interpretacji faktów.
Fakty i bohaterowie niejako powinni mówić sami za siebie, kierowani jedynie
ręką piszącego i zbierającego.
Nie sposób też nie skrytykować bardzo wybiórczego
traktowania tematu. Nie znamy się na Japonii, i rozpoczynanie przygody od tej
książki było fatalnym pomysłem. Zbiera ona historię kobiet w Japonii, mieszając
ja ze współczesnymi bohaterkami i wydarzeniami, skupiając się na tym, jak
tradycja i intensywne jej przestrzeganie, nawet wbrew regułom prawa, prowadzi
do nieszczęścia kobiet. Żeby oddać sprawiedliwość – nieszczęścia mężczyzn też,
którzy są przedstawieni jako istoty nienauczone zdrowego wyrażania uczuć, pracujące
od świtu do zmroku i pozbawiane wolności przez szefów prawie tak samo, jak sami
zabierają ją kobietom. Dodajmy, że dzieci też są nieszczęśliwe. Obawiamy się,
że w Japonii życie szczęśliwe w ogóle nie jest przewidziane w scenariuszu.
Ironizujemy sobie, ale fakt faktem, od książki tej
można dostać depresji. Starannie rozgrzebuje dokładnie to, co w Japonii
najgorsze, i przedstawia to z przejęciem, jakby było niesamowitym ewenementem i
jakby np. system feudalny nie dający praw kobietom był czymś zupełnie nieznanym
w reszcie świata.
Brakuje nam w tym reportażu wyważenia, ukazania
różnych perspektyw, rozmów z mężczyznami, rozdzielenia od siebie epok (czasami
trudno się połapać, o którym wieku akurat autorka opowiada), mniej
subiektywnego i nachalnego stylu. Raduje nas w nim przybliżenie historii
Japonii, z którą kontakt mamy ostatnio tylko na korepetycjach, przybliżenie
obyczajowości i tradycji, nawet jeżeli ukazanych wyłącznie negatywnie, bo nawet
to daje pewne podstawy pod zrozumienie inności obywateli tego państwa.
„Jesteśmy snem” Ursula K. Le Guin
Pamiętacie, jak się skarżyliśmy, że nie da się
wydać ładnie Le Guin? No to zerknijcie sobie na okładkę tej książki, która nie
jest szczególnie brzydka, ale wnerwia nas niesamowicie, bo akurat w tej
powieści położony jest duży nacisk na wygląd bohaterów, i nie, nie ma tam
żadnej rudej bohaterki. Najważniejsza bohaterka ma brązową skórę i brązowe
włosy, co dla Le Guin na pewno było istotne, jako że bardzo często wprowadzała
do swoich światów osoby o różnych kolorach skóry, i zgadnijcie jak bardzo
wydawcy to respektują.
Książkę te można zakwalifikować jako s-f albo świat
alternatywny, gdyż dzieje się na Ziemi, ale Ziemi o wiele szybciej dotkniętej
przez katastroficzne w skutkach zmiany klimatu. Główny bohater, człowiek
łagodny i bardzo zwyczajny, przez nielegalne kupowanie leków trafia na
przymusowe sesje terapeutyczne do specyficznego naukowca. Okazuje się, że jego
problem jest o wiele głębszy i niezwykły – jego sny zmieniają rzeczywistość.
Sam koncept nie jest niezwykle wydumany, natomiast
wykonanie jak zwykle zachwyca. Le Guin żongluje kolejnymi światami i obrazami,
dezorientuje czytelnika, a jednocześnie wciąga głęboko w świat przedstawiony.
Nie stara się w nim wyjaśnić wszystkiego, raczej tylko zarysowuje, na pierwszy
plan stawiając przeżycia psychiczne bohatera i pracującego z nim naukowca i ich
zmagania ze sobą.
Jak zwykle, kiedy jakaś książka zbyt nam się
podoba, nie potrafimy dobrze i obiektywnie jej zrecenzować, zostańmy więc może
przy tym, że polecamy bardzo, i fanom Le Guin znającym ją głównie z fantastyki,
i fanom s-f.
„Opowieści galicyjskie” Andrzej Stasiuk
Nasze drugie spotkanie ze Stasiukiem (pierwsze było
niezrecenzowane „Osiołkiem”) przeniosło nas w świat całkiem dobrze nam znany,
czyli okolice Beskidu Niskiego, w okresie mało nam znanym, czyli zaraz po
upadku komuny. Stasiuk w sposób swoiście poetycki i zahaczający o pewną
magiczność ukazuje wyrywki życia ludzi ze wsi, z dawnych PGR-ów, którzy swoje
ubóstwo dziedziczą od dziada pradziada, a teraz na dodatek muszą odnaleźć się w
nowym systemie, który niekoniecznie sprzyja ludziom przyzwyczajonym do dawnego
porządku. Temat w Polsce często się powtarzający i znajomy każdemu, kto jak
skursywieni wychowywał się niedaleko albo we wsi popegieerowskiej. Tutaj ujęty
specyficznie i smutno. Skursywionych szczególnie ujął duch, nawiedzający
policjanta, by dał za niego na mszę i szczególnie zasmuciły kobiety, w książce
występujące jako tylko w pozycji „Stara” (podgatunek żony, zajmujący się domem
pod nieobecność męża-alkoholika, występuje najczęściej na wsiach) albo ładnej
dziewczyny zawracającej w głowie chłopcom i prowadzącej do burd. Polecić można
Stasiuka każdemu, byleby nie spodziewać się po książce charakteru reportażu – o
nie, tutaj za dużo jest niezwykłości i liryzmu, mimo że w połączeniu z
obserwacjami społecznymi.
„Dom dzienny, dom nocny” Olga Tokarczuk
Znów Beskidy, jeżeli zauważacie wśród naszych
książek jakieś powiazania, to zapewne znaczy, że czytaliśmy je na zajęcia z
literatur najnowszej. Tak było z Tokarczuk i Stasiukiem.
Przy Tokarczuk trzeba wrzucić trochę prywaty – otóż
podobno kiedy jestem w stanie nieco wstawionym, to zaraz ciekawiej gadam o
literaturze, sztuce i książkach; tłumaczę rozwój sztuki wydawniczej w Polsce,
tworzę własne, odważne definicje i zachęcam do książek jak mało kto, zarażając
swoim entuzjazmem. Niedawno, zauroczona „Opowiadaniami bizarnymi” zaczęłam
opowiadać ziomkowi, jaka Tokarczuk jest wspaniała i magiczna, i okazałam się
tak przekonująca, że ziomek szedł ze mną te cztery kilometry w środku nocy,
żeby owe opowiadania pożyczyć. Niestety, jeżeli po tej recenzji najdzie was
ochota, żeby np. iść z Gdańska do Poznania pożyczyć ode mnie Tokarczuk, to
informuję, że „Dom dzienny, dom nocny” mam z biblioteki, więc nic z tego nie
będzie.
A jest to niby książka, ale książka przeplatanych
wątków różnych ludzi i różnych epok, które łączy ze sobą miejsce – Beskidy – i
dom głównej bohaterki, stary, poniemiecki i z przekornym strumieniem płynącym
przez piwnicę.
Są więc sąsiedzi i ich samotność, jest tajemnicza
Marta robiąca peruki, są Niemcy powracający, żeby zobaczyć ostatni raz swoją
rodzinną wieś, jest dawno zmarła święta z brodą i mnich spisujący jej losy,
sny, straż graniczna i filolog klasyczny, który jadł ludzkie mięso (a w jego
historii najbardziej niebezpieczna okazała się jednak filologia klasyczna), i
wszystko to poprzecinane typowo wiejskimi zajęciami i problemami związanymi z
przyrodą. Magiczność tej powieści nie pozwala się od niej oderwać, a wymienność
wątków splata świat przedstawiony i nadaje mu intrygującą wielowymiarowość i
pełność. Podejrzewamy, że będzie to jedna z tych powieści, które będziemy brać
zawsze w wyprawy na południe (oczywiście w pdf-ie, bo chodzenie z plecakiem nie
sprzyja książkom).
A co się czytało i nie doczytało?
Nie mamy żadnych problemów z brutalnym rzucaniem książek po
kilku stronach, więc czas chorowania obfitował też w książki rzucone i książki
niedokończone, które nam się w ogóle nie spodobały albo teraz konkretnie nie
chwyciły. A należą do nich:
Neil Gaiman „Nigdziebądź”
Musieliśmy porządnie umyć naczynia, żeby zastanowić
się, czemu ta książka, o której w Internecie można znaleźć prawie wyłącznie
dobre recenzje pisane przez rzesze oddanych fanów, do tego książka autora, którego
już czytaliśmy, gdy pisał razem z Pratchettem, nas kompletnie znudziła i
zniechęciła po kilkunastu stronach. To mniej więcej takie uczucie, gdy wasz
najlepszy kumpel przyprowadza na piwo swojego najlepszego kumpla i odkrywacie, że
faceta w ogóle nie trawicie.
Gaiman tworzy coś, co nie jest ani dla dzieci, ani
dla dorosłych, więc teoretycznie może być dla odpowiednio dojrzałych dzieci
albo dorosłych z dziecięcą wyobraźnią, albo dla dorosłych, którzy chcą odsapnąć
od powagi. Bo w tej książce chyba nic nie jest na serio, przynajmniej na
początku. Pojawiają się kolejno – nudny pracownik korporacji i jego dziewczyna,
która absurdalne rzuca go, kiedy ten postanawia ratować zmaltretowaną
dziewczynę leżącą na ulicy, na którą absurdalnie nikt inny nie zwraca uwagi.
Następnie poznajemy absurdalnych rzezimieszków, którzy nie wiadomo dlaczego
skojarzyli się skursywionym z Vladimirem
i Estragonem z „Czekając na Godota” skrzyżowanymi ze złymi z bajek Disney’a – i
ten mezalians dobrze opisuje ich poziom dziecinności połączonej z grozą. Dalej
już wszystko przypomina wyobraźnię kreatywnego gimnazjalisty przysypiającego na
chemii w ostatniej ławce. Styl Gaimana można albo kochać, albo nie trawić, nasi
drodzy, tyle że poza tym stylem nic na pierwszych kartach nas nie
zainteresowało ani nie wciągnęło. Losy bohaterów były nam cudownie obojętne, postacie,
które miały intrygować, tylko wnerwiały, i generalnie nie zaiskrzyło. Bardzo.
Brandon Sanderson „Z mgły zrodzony”
Znowu podobny gatunek, co Gaiman, można więc
sądzić, że skursywieni ogólnie mają problem z przygodową literaturą
fantastyczną dla młodzieży/starszej młodzieży/dorosłych. Sandersona (umiecie to
przeczytać tak, żeby nie kłaść akcentu na pierwsze „a”? my niestety nie) spotkaliśmy
już wcześniej i porzuciliśmy równie szybko, mimo zachwytów naszych czytających go
znajomych.
Doszliśmy do wniosku, że cała sprawa rozchodzi się
o to, że jest to książka czysto do czytania rozrywkowego. Innych celów jak na
razie nie zauważyliśmy. A nas akurat mało bawią szare i ponure opowieści o uciskanej
klasie chłopów, wielkich władcach i sprytnych złodziejach, wśród których kryją
się niezwykle uzdolnione i skrzywdzone przez życie dziewczyny. Jeżeli za
czytanie nikt nam nie płaci, to raczej się za to nie weźmiemy, tylko pójdziemy
porozrywać się Pratchettem. Dlatego Sanderson na razie ląduje w przegródce „może
kiedyś”.
Dzisiaj jest prima aprilis, ale to wpis zupełnie na
poważnie, bo gardzimy tą tradycją, jak zapewne wszystkie istoty będące całe
życie na samym dole łańcucha pokarmowego w rodzinie i w gronie znajomych. Czyli
te, które zawsze obrywają dowcipami, a nigdy ich nie robią, bo im głupio.
Unikajcie dzisiaj social mediów, na których firmy próbują być zabawne, i chodźcie
czytać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz