1 kwietnia 2019

Co się czytało (i nie przeczytało)




Przez dłuższy czas nie pisaliśmy żadnych recenzji, niestety, nie potrafiąc odnaleźć się w rzeczywistości ostatniego semestru licencjatu. Przerywamy jednak niewygodne milczenie i przybywamy ze stosikiem książek w międzyczasie przeczytanych i ich krótkich recenzji. Uwaga, uwaga, jedna książka nam się nawet nie podobała!

„Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet” Karolina Bednarz


Przeczytana absolutnie przypadkiem, gdy skursywieni dorwali czytnik znajomego i celebrując coroczną wiosenną infekcję czytali wszystko, co tylko było pod ręką. Nawet nie mając za dużo obycia z reportażami, zostali już na początku zirytowani manierą autorki do pisania niezwykle subiektywnie i „zawieszania” dramatyczności pytaniami retorycznymi, ponurymi refleksjami co akapit i smutnymi podsumowaniami. Nie do końca o to chodzi w reportażach, żeby ktoś grał nam na emocjach i wymuszał jeden możliwy sposób interpretacji faktów. Fakty i bohaterowie niejako powinni mówić sami za siebie, kierowani jedynie ręką piszącego i zbierającego.
Nie sposób też nie skrytykować bardzo wybiórczego traktowania tematu. Nie znamy się na Japonii, i rozpoczynanie przygody od tej książki było fatalnym pomysłem. Zbiera ona historię kobiet w Japonii, mieszając ja ze współczesnymi bohaterkami i wydarzeniami, skupiając się na tym, jak tradycja i intensywne jej przestrzeganie, nawet wbrew regułom prawa, prowadzi do nieszczęścia kobiet. Żeby oddać sprawiedliwość – nieszczęścia mężczyzn też, którzy są przedstawieni jako istoty nienauczone zdrowego wyrażania uczuć, pracujące od świtu do zmroku i pozbawiane wolności przez szefów prawie tak samo, jak sami zabierają ją kobietom. Dodajmy, że dzieci też są nieszczęśliwe. Obawiamy się, że w Japonii życie szczęśliwe w ogóle nie jest przewidziane w scenariuszu.
Ironizujemy sobie, ale fakt faktem, od książki tej można dostać depresji. Starannie rozgrzebuje dokładnie to, co w Japonii najgorsze, i przedstawia to z przejęciem, jakby było niesamowitym ewenementem i jakby np. system feudalny nie dający praw kobietom był czymś zupełnie nieznanym w reszcie świata.
Brakuje nam w tym reportażu wyważenia, ukazania różnych perspektyw, rozmów z mężczyznami, rozdzielenia od siebie epok (czasami trudno się połapać, o którym wieku akurat autorka opowiada), mniej subiektywnego i nachalnego stylu. Raduje nas w nim przybliżenie historii Japonii, z którą kontakt mamy ostatnio tylko na korepetycjach, przybliżenie obyczajowości i tradycji, nawet jeżeli ukazanych wyłącznie negatywnie, bo nawet to daje pewne podstawy pod zrozumienie inności obywateli tego państwa.

„Jesteśmy snem” Ursula K. Le Guin


Pamiętacie, jak się skarżyliśmy, że nie da się wydać ładnie Le Guin? No to zerknijcie sobie na okładkę tej książki, która nie jest szczególnie brzydka, ale wnerwia nas niesamowicie, bo akurat w tej powieści położony jest duży nacisk na wygląd bohaterów, i nie, nie ma tam żadnej rudej bohaterki. Najważniejsza bohaterka ma brązową skórę i brązowe włosy, co dla Le Guin na pewno było istotne, jako że bardzo często wprowadzała do swoich światów osoby o różnych kolorach skóry, i zgadnijcie jak bardzo wydawcy to respektują.
Książkę te można zakwalifikować jako s-f albo świat alternatywny, gdyż dzieje się na Ziemi, ale Ziemi o wiele szybciej dotkniętej przez katastroficzne w skutkach zmiany klimatu. Główny bohater, człowiek łagodny i bardzo zwyczajny, przez nielegalne kupowanie leków trafia na przymusowe sesje terapeutyczne do specyficznego naukowca. Okazuje się, że jego problem jest o wiele głębszy i niezwykły – jego sny zmieniają rzeczywistość.
Sam koncept nie jest niezwykle wydumany, natomiast wykonanie jak zwykle zachwyca. Le Guin żongluje kolejnymi światami i obrazami, dezorientuje czytelnika, a jednocześnie wciąga głęboko w świat przedstawiony. Nie stara się w nim wyjaśnić wszystkiego, raczej tylko zarysowuje, na pierwszy plan stawiając przeżycia psychiczne bohatera i pracującego z nim naukowca i ich zmagania ze sobą.
Jak zwykle, kiedy jakaś książka zbyt nam się podoba, nie potrafimy dobrze i obiektywnie jej zrecenzować, zostańmy więc może przy tym, że polecamy bardzo, i fanom Le Guin znającym ją głównie z fantastyki, i fanom s-f.

„Opowieści galicyjskie” Andrzej Stasiuk


Nasze drugie spotkanie ze Stasiukiem (pierwsze było niezrecenzowane „Osiołkiem”) przeniosło nas w świat całkiem dobrze nam znany, czyli okolice Beskidu Niskiego, w okresie mało nam znanym, czyli zaraz po upadku komuny. Stasiuk w sposób swoiście poetycki i zahaczający o pewną magiczność ukazuje wyrywki życia ludzi ze wsi, z dawnych PGR-ów, którzy swoje ubóstwo dziedziczą od dziada pradziada, a teraz na dodatek muszą odnaleźć się w nowym systemie, który niekoniecznie sprzyja ludziom przyzwyczajonym do dawnego porządku. Temat w Polsce często się powtarzający i znajomy każdemu, kto jak skursywieni wychowywał się niedaleko albo we wsi popegieerowskiej. Tutaj ujęty specyficznie i smutno. Skursywionych szczególnie ujął duch, nawiedzający policjanta, by dał za niego na mszę i szczególnie zasmuciły kobiety, w książce występujące jako tylko w pozycji „Stara” (podgatunek żony, zajmujący się domem pod nieobecność męża-alkoholika, występuje najczęściej na wsiach) albo ładnej dziewczyny zawracającej w głowie chłopcom i prowadzącej do burd. Polecić można Stasiuka każdemu, byleby nie spodziewać się po książce charakteru reportażu – o nie, tutaj za dużo jest niezwykłości i liryzmu, mimo że w połączeniu z obserwacjami społecznymi.



„Dom dzienny, dom nocny” Olga Tokarczuk


Znów Beskidy, jeżeli zauważacie wśród naszych książek jakieś powiazania, to zapewne znaczy, że czytaliśmy je na zajęcia z literatur najnowszej. Tak było z Tokarczuk i Stasiukiem.
Przy Tokarczuk trzeba wrzucić trochę prywaty – otóż podobno kiedy jestem w stanie nieco wstawionym, to zaraz ciekawiej gadam o literaturze, sztuce i książkach; tłumaczę rozwój sztuki wydawniczej w Polsce, tworzę własne, odważne definicje i zachęcam do książek jak mało kto, zarażając swoim entuzjazmem. Niedawno, zauroczona „Opowiadaniami bizarnymi” zaczęłam opowiadać ziomkowi, jaka Tokarczuk jest wspaniała i magiczna, i okazałam się tak przekonująca, że ziomek szedł ze mną te cztery kilometry w środku nocy, żeby owe opowiadania pożyczyć. Niestety, jeżeli po tej recenzji najdzie was ochota, żeby np. iść z Gdańska do Poznania pożyczyć ode mnie Tokarczuk, to informuję, że „Dom dzienny, dom nocny” mam z biblioteki, więc nic z tego nie będzie.
A jest to niby książka, ale książka przeplatanych wątków różnych ludzi i różnych epok, które łączy ze sobą miejsce – Beskidy – i dom głównej bohaterki, stary, poniemiecki i z przekornym strumieniem płynącym przez piwnicę.
Są więc sąsiedzi i ich samotność, jest tajemnicza Marta robiąca peruki, są Niemcy powracający, żeby zobaczyć ostatni raz swoją rodzinną wieś, jest dawno zmarła święta z brodą i mnich spisujący jej losy, sny, straż graniczna i filolog klasyczny, który jadł ludzkie mięso (a w jego historii najbardziej niebezpieczna okazała się jednak filologia klasyczna), i wszystko to poprzecinane typowo wiejskimi zajęciami i problemami związanymi z przyrodą. Magiczność tej powieści nie pozwala się od niej oderwać, a wymienność wątków splata świat przedstawiony i nadaje mu intrygującą wielowymiarowość i pełność. Podejrzewamy, że będzie to jedna z tych powieści, które będziemy brać zawsze w wyprawy na południe (oczywiście w pdf-ie, bo chodzenie z plecakiem nie sprzyja książkom).

A co się czytało i nie doczytało?

Nie mamy żadnych problemów z brutalnym rzucaniem książek po kilku stronach, więc czas chorowania obfitował też w książki rzucone i książki niedokończone, które nam się w ogóle nie spodobały albo teraz konkretnie nie chwyciły. A należą do nich:

 

Neil Gaiman „Nigdziebądź”


Musieliśmy porządnie umyć naczynia, żeby zastanowić się, czemu ta książka, o której w Internecie można znaleźć prawie wyłącznie dobre recenzje pisane przez rzesze oddanych fanów, do tego książka autora, którego już czytaliśmy, gdy pisał razem z Pratchettem, nas kompletnie znudziła i zniechęciła po kilkunastu stronach. To mniej więcej takie uczucie, gdy wasz najlepszy kumpel przyprowadza na piwo swojego najlepszego kumpla i odkrywacie, że faceta w ogóle nie trawicie.
Gaiman tworzy coś, co nie jest ani dla dzieci, ani dla dorosłych, więc teoretycznie może być dla odpowiednio dojrzałych dzieci albo dorosłych z dziecięcą wyobraźnią, albo dla dorosłych, którzy chcą odsapnąć od powagi. Bo w tej książce chyba nic nie jest na serio, przynajmniej na początku. Pojawiają się kolejno – nudny pracownik korporacji i jego dziewczyna, która absurdalne rzuca go, kiedy ten postanawia ratować zmaltretowaną dziewczynę leżącą na ulicy, na którą absurdalnie nikt inny nie zwraca uwagi. Następnie poznajemy absurdalnych rzezimieszków, którzy nie wiadomo dlaczego skojarzyli się skursywionym z  Vladimirem i Estragonem z „Czekając na Godota” skrzyżowanymi ze złymi z bajek Disney’a – i ten mezalians dobrze opisuje ich poziom dziecinności połączonej z grozą. Dalej już wszystko przypomina wyobraźnię kreatywnego gimnazjalisty przysypiającego na chemii w ostatniej ławce. Styl Gaimana można albo kochać, albo nie trawić, nasi drodzy, tyle że poza tym stylem nic na pierwszych kartach nas nie zainteresowało ani nie wciągnęło. Losy bohaterów były nam cudownie obojętne, postacie, które miały intrygować, tylko wnerwiały, i generalnie nie zaiskrzyło. Bardzo.

Brandon Sanderson „Z mgły zrodzony”


Znowu podobny gatunek, co Gaiman, można więc sądzić, że skursywieni ogólnie mają problem z przygodową literaturą fantastyczną dla młodzieży/starszej młodzieży/dorosłych. Sandersona (umiecie to przeczytać tak, żeby nie kłaść akcentu na pierwsze „a”? my niestety nie) spotkaliśmy już wcześniej i porzuciliśmy równie szybko, mimo zachwytów naszych czytających go znajomych.
Doszliśmy do wniosku, że cała sprawa rozchodzi się o to, że jest to książka czysto do czytania rozrywkowego. Innych celów jak na razie nie zauważyliśmy. A nas akurat mało bawią szare i ponure opowieści o uciskanej klasie chłopów, wielkich władcach i sprytnych złodziejach, wśród których kryją się niezwykle uzdolnione i skrzywdzone przez życie dziewczyny. Jeżeli za czytanie nikt nam nie płaci, to raczej się za to nie weźmiemy, tylko pójdziemy porozrywać się Pratchettem. Dlatego Sanderson na razie ląduje w przegródce „może kiedyś”.

***

Dzisiaj jest prima aprilis, ale to wpis zupełnie na poważnie, bo gardzimy tą tradycją, jak zapewne wszystkie istoty będące całe życie na samym dole łańcucha pokarmowego w rodzinie i w gronie znajomych. Czyli te, które zawsze obrywają dowcipami, a nigdy ich nie robią, bo im głupio. Unikajcie dzisiaj social mediów, na których firmy próbują być zabawne, i chodźcie czytać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia