27 września 2019

Człowiek z akademika wyjdzie, akademik z człowieka nigdy





Nie musieliśmy tego robić. Mogliśmy zostać tam, gdzie siedzieliśmy, w miłym i ciepłym gnieździe znajomego pokoiku w mieszkaniu studenckim; mogliśmy też poszukać sobie jakiejś jedynki na te wakacje, to byłoby racjonalne rozwiązane. Jednak trzy lata spoglądania zza okna na wielki poznański akademik spowodowały, że wyrosło w nas przekonanie, że to właśnie nasze przeznaczenie – te szare ściany i dziwaczne okna, te upchnięte ciasno studenckie życia, to kolektywne bytowanie pod batutą uniwersytetu, te wspólne łazienki. Poszliśmy, zapisaliśmy się, na trzy miesiące oddając swoją wolność i swobody mołojeckie.

Dzisiaj już wszystko skończone, pożegnane i ostatecznie zapłacone, ale zebraliśmy publikowane na facebooku dziedzictwo naszego życia w akademiku, dla mądrości przyszłych pokoleń, dla ostrzeżenia młodych studentów, dla oswojenia, dla nauki, bo mało rzeczy w życiu jest tak dziwnych, osobliwych i cudownych jak życie w tak zwanym domu studenckim i dla pożytku ogólnego.
Dlatego prezentujemy:


Zabawne a pouczające złote myśli z życia w akademiku wynikające i skuteczne porady umilające wyboje życia kolektywnego zorganizowanego odgórnie


1. Nie ma takiego naczynia, którego nie da się starannie wylizać zamiast umyć. Zasada ta jest wprost proporcjonalna do odległości pokoju od kuchni (im dalej do kuchni, tym więcej naczyń jesteś w stanie perfekcyjnie wylizać), ale nie jest to takie proste: w grę wchodzą też takie czynniki jak Łatwość Otwierania Drzwi, Przeciągi czy Prawdopodobieństwo Okradzenia Pokoju.

2. Żyjąc w akademiku trzeba kochać ludzi. Ale to nie jest przyczyna! Nie idzie się do akademika, żeby być wśród ludzi; żyjąc w akademiku zaczyna się ich kochać, w każdej ich słabości i w każdym kłopocie, bo do wyboru ma się jeszcze tylko liczne morderstwa albo popadnięcie w obłęd.

3. Żyj tak, jakby twój współlokator mógł w każdej chwili wejść; nie poddawaj się jednak ślepym wyrokom losu, tylko zakluczaj pokój na dwa razy (najlepiej, jak zamek się zacina) i dokładnie oblicz, ile sekund mija od wejścia w korytarzyk do zobaczenia twojego łóżka łamane na twojego syfu na jego biurku.

4. Niech twój stoicyzm będzie głęboki jak brud wżarty w linoleum i rozlany szeroko jak to piwo, które pękło w zamrażarce; odpadnięcie każdego nowego elementu wyposażenia pokoju kwituj spokojem i szarą taśmą.

5. Szarą taśmę miej zawsze blisko siebie; im starszy akademik, tym bliżej, w tych z lat 60. warto w ogóle z nią spać, bo nigdy nie wiadomo, kiedy kawałek sufitu spadnie ci na głowę.



PS. Jedna łazienka u mnie była na dwa pokoje dwójki i przez to miała dwoje drzwi, z którymi trzeba było wyczyniać ceregiele. Ale można było chodzić w odwiedziny do sąsiadów przez kibel.

6. Zgłaszają usterki tylko słabi i ci, którzy mieszkają w pokojach po remoncie. Ty używaj szarej taśmy, wkładaj z powrotem wyrwane kurki, klamki i drzwiczki, i czekaj, aż użyje ich współlokator, żeby było na niego.

7. Jeżeli twój współlokator też stosuje punkt 6, zamocujcie wszystko tak, żeby rozpadło się dopiero minutę po kontroli pokoju przy jego zdawaniu; mniej kolektywną metodą jest wyprowadzenie się dzień wcześniej niż współlokator i zostawienie zdawania na jego głowie. Możesz zostawić list z kondolencjami.

PS. Sprawdzone – zdawanie pokoju to tak naprawdę tylko sprawdzanie, czy wszystkie plamy i uszkodzenia są na swoim miejscu. Nie daj boże, żeby udało ci się coś naprawić albo zbyt ślady rzygów ze ściany – wtedy płacenie kaucji murowane!

8. Sprzątanie akademika traktuj jak rytuał, stary i nieco już nieprzydatny, ale ważny – brud i rozkład w twoim pokoju jest zbyt zaawansowany, żeby mogło naprawić go cokolwiek innego niż boska interwencja albo miotacz ognia – lepiej przemyć trochę podłogi i zalać łazienkę domestosem dla własnego komfortu psychicznego, bez przejmowania się tym, że i tak nie widać żadnej różnicy.

9. Jeżeli chodzi o rzecz taką jak higiena, bardzo ważne jest chronienie swojej czystości przed zasyfieniem przez akademik, czyli chodzenie w grubych kapciach i unikanie jak ognia kontaktu z kafelkami w łazience. Ogólnie rzecz biorąc, ze wszystkim w łazience, czego osobiście nie zalałeś przynajmniej dwa razy domestosem unikaj kontaktu. Dotknięcie gołym ciałem ściany pod prysznicem uznać możesz za koniec swojego nieskalania i początek zmieniana się w Akademikowego Potwora...

10. ...Akademikowy Potwór to ten człowiek, który mieszka tu od sześciu lat, chodzi cały czas w samych majtkach, pracuje zdalnie w pokoju, handluje z niego fajkami, alkoholem i kablami od internetu, a pan z portierni nawet nie przychodzi uciszać jego imprez, bo od dawna jest przekupiony; ten typ zazwyczaj zmieniał kierunek już osiem razy i z akademika wyrzucić potrafi go tylko ostra niewydolność wątroby. Nie boi się dotykać kafelków w łazience, bo wyhodował własne, jeszcze bardziej agresywne bakterie i grzyby niż te akademikowe. Na starość zostaje portierem.


PS. Nie dajcie się zwieść - za drzwiami z "WC" była pralka. 

11.  Jeżeli chcesz mieć czysty akademik o ludzkim standardzie, przenieś się na politechnikę albo użyj miotacza ognia. Jest szansa, że uniwerkowi uda się odbudować akademik w miarę nowocześnie, jeżeli nie odratują starego brudu. Istnieje jednak też ryzyko, że jeżeli nie spalisz wszystkiego definitywnie, to nadal będziesz tam mieszkać, tylko w lekkim klimacie postapo.

12. Nie spotkało mnie nigdy nic tak miłego, jak poprzedni lokator łóżka w akademiku, który przyszedł i powiedział, że ta plama na materacu to tylko od atramentu.

13. Zrób dobre zdjęcia swojego akademika. Jeżeli kiedyś będziesz mieć przypadkiem dzieci, ochronisz je przed popełnieniem błędu życiowego, pokazując im te fotki "Jak się będziesz tyle uczyć, to tam skończysz!"

14. Mówi się, że studenci to niepracujący alkoholicy, z których rodzice są dumni. Bardziej mam wrażenie, że akademiki to wielkie domy opieki dla dorosłych dzieci, które z jakiegoś powodu chcą posmakować, jak to jest mieszkać w patologii.

15. Masz 17 lat: chodzisz do liceum, kujesz po nocach, żeby mieć stypendium, po godzinach pracujesz, robisz duże projekty, mieszkasz na czterech metrach kwadratowych, ze standardem z lat 60. i kiblem na korytarzu – społeczeństwo: jak tak można zaniedbać dziecko, na pewno jest z patologii, trzeba mu pomóc!
Masz 19 lat i dokładnie to samo, ale jesteś studentem – społeczeństwo: phi, bezrobotni alkoholicy! I tak za dobrze mają, tylko imprezują i nic więcej, hałastra, która zabiera nam miejsca pracy i zapycha tramwaje!




16. Prawdziwe DIY zaczyna się, gdy robisz wieszak na ścierkę z klamerki (ukradzionej znajomemu), a pętelkę na samej ścierce wycinasz z męskich majtek (ukradzionych na korytarzu z porzuconego wieszaka), bo były takiego typu, że nie da się ich nosić jako spodenek.
(W ten sposób prawdopodobnie przełamałam swoje ostatnie tabu odnośnie majtek. Polecam)

17. Okey, może akademiki są syfiaste, ale za to podziwiam, jak wspólna robota projektantów i pokoleń studentów radzi sobie doskonale z praktycznym rozplanowaniem wnętrza. To, na co w mieszkaniu potrzebowałam szafy, komody, łóżka, stołu i szafki w kuchni, w akademiku mieści się na ośmiu półkach szafki, biurku z szafeczką, łóżku z szufladą i półce na książki. Projektanci akademików nie zasną, póki nie zapchają w pokoju każdego centymetra meblami, a studenci nie spoczną, póki nie zapchają tego wszystkiego gratami, kartonami i doklejanymi wieszaczkami. Logika nie musi być zachowana. Przechowywanie książek pod patelnią i whisky za butami to sprawa zapomnienia o pewnych umownych społecznych normach.

18. Czasami zastanawiam się, czy to dlatego, że toczy się cicha gra – jakby administracja zauważyła, że ktoś ma za dużo wolnego miejsca w pokoju, to dorzuci mu jeszcze jednego Erasmusa. Najlepiej takiego mówiącego wyłącznie po chińsku.

19. Nie mamy rolet na wszystkie okna? Zaklejmy papierem! Przez kratkę wentylacyjną śmierdzi? Zaklejmy papierem! Przez dziurę w drzwiach od kibla jest taki przeciąg, że wywiewa człowieka spod prysznica? Zaklejmy papierem!

20. Przeciąg w akademikach jest ważniejszy nawet od administracji i automatu z zupkami chińskimi. Przeciąg w akademiku to rodzaj pomniejszego bóstwa. Jego krzyki i jęki nigdy nie ustają. Zamyka z hukiem okna, otwiera drzwi od szaf i łazienek, szarpie za klamki w środku nocy, próbuje zapanować nad nami strachem, bezsennością i zamrażaniem nas pod prysznicem. Latem staje się bardziej oswojony, milszy, a studenci zaraz bardziej go kochają. Otwierają dla niego drzwi, tworząc z akademika wielką strukturę połączonych przeciągiem pokoi, zablokowanych śmietnikami drzwi i ludzi zasłaniających się drzwiami od szaf i łazienek, i myślących, że wcale nie widać ich z korytarza.

PS. W "kuchenkach" ktoś regularnie zostawiał gazetki z Avonu, z których wyrywałam i wąchałam co się dało, przez co wracałam do pokoju pachnąć dzikim miksem perfum i parówek. 

21. Trudy życia w akademiku wynagradza w pełni obserwowanie, jak wasi znajomi, przybyli z wizytą, próbują stosować w pokoju zasady przyniesione z ich cywilizowanego świata mieszkań w standardzie ikea. Chwytają akurat za ten kurek od wody, który odpada, zacinają się w łazience (wyrywając ci przy okazji klamkę), zamykają się w niej na tylko jeden zamek i nagle wchodzi koleś z drugiego pokoju, zabijają się na wodzie rozlanej z psującej się lodówki albo pytają, gdzie tu jest mikrofala (ha ha ha. Już w mikrofalowym raju.) A już w ogóle przewrócić się ze śmiechu można, kiedy pytają, czemu nie można tego pokoju odmalować, skoro farba odłazi nawet z parapetu, dlaczego nie zgłosisz zepsutej windy do administracji i czemu na trzy kuchenki w kuchni tylko dwie są podłączone do prądu, a piekarnik jest, ale nie ma pokrętła od niego, przecież to n i e l o g i c z n e... Uważajcie, żeby przy przewracaniu się upaść na coś miękkiego, np. współlokatora, i nie pociągnąć za sobą szafki, która jest zawsze trochę przechylona.

22. Człowiek z akademika w końcu wychodzi, my wyszliśmy nawet dość entuzjastycznie, pchani chwilową radością ludzi wolnych; jednak akademik z człowieka nie wychodzi nigdy. Ilekroć spojrzysz na ten budynek, tak pięknie wyrosły, ilekroć zobaczysz te jaśniejące okna, za którymi bujnie żyją i przelewają się setki studenckich wszechświatów – wielkich, hałaśliwych, intensywnych i ugniatających się, zwijających i upychających między sobą na kilku metrach kwadratowych pokoju – wróci do ciebie wszystko, a osobliwa tęsknota będzie towarzyszyć ci tego dnia już wszędzie w twoim czystym, logicznym świecie z własną kuchnią i stolikiem z ikei, w świecie, który nagle wydał się dziwnie samotny...





0 Czytaj dalej »

24 sierpnia 2019

Shaun Bythell, Pamiętnik księgarza, recenzja długa przesadnie

0




Gdyby nam za to płacono, zaczęlibyśmy tę recenzję od:

„Kto z książkoholików nie marzył kiedyś o pracy w księgarni, wyobrażając sobie, jak godzinami czyta w wygodnym fotelu za ladą, przerywając lekturę tylko po to, żeby porozmawiać ze swoimi sympatycznymi i oczytanymi klientami o najnowszej książce niszowego pisarza czeskiego czy laureatach nagrody literackiej? Shaun Bythell, w przezabawnej i błyskotliwej książce „Pamiętnik księgarza” (Wydawnictwo Insignis) rozwiewa te wizje niczym szkocką mgłę nad ranem, opowiadając o walce z wszędobylskim Amazonem, wrednymi klientami, tymi okropnymi ludźmi, którzy wolą Kindle, i niebanalnej codzienności antykwariatu ze szkockiego miasteczka Wigtown.”

Ale nam nie płacą, możemy więc postarać się, żeby ten blog nie przypominał portfolia copywritera, a zamiast recenzji napisać Wam subiektywny esej, dlaczego akurat nam nieszczególnie podoba się  „Pamiętnik księgarza”, i uważamy tę książkę za coś mieszczące się w kategorii „prezent na święta” przy lekkim marnowaniu papieru.

Po opisy, o czym jest książka, to nie do nas. Wielu blogerów na pewno zrecenzowało ją za pomocą dwóch własnych zdań i blurba właśnie po to, żebyśmy my nie musieli tego robić (ale jesteśmy dzisiaj cyniczni – zaraz wyjaśnimy, dlaczego). Warto jednak wspomnieć, że Shaun Bythell napisał ją na podstawie własnych wspomnień – w zasadzie jest to jego dość starannie prowadzony dziennik z roku 2014 – ściśle umiejscowiony w czasie i przestrzeni, wśród konkretnych ludzi, w konkretnym mieście związanym z konkretnym festiwalem książkowym. Jego antykwariat jest też nieco znany, na facebooku z łatwością go znajdziecie i dowiecie się, jak my teraz, że za 20 minut zamykają (chyba nie zdążymy, kolega zajął teleport i nie chce wyjść), oraz że ma sporo obserwujących. To bycie na widoku publicznym ma swoje wady i swoje zalety.

Shaun w pisaniu książki wspomógł się głównie swoim ironicznym poczuciem humoru i podejściem do ludzi, które najlepiej opisać jako bycie okropnym dla tych, którzy są okropni dla ciebie, rozmieszane starannie z dawką bezczelności. Praca z ludźmi bez wątpienia jest przyjemniejsza, kiedy nikt nie może cię zwolnić za pyskowanie klientom, a ty dodatkowo masz do tego naturalne predyspozycje. To jest całkiem urocze. I zaraźliwe.

***

Lubimy, kiedy książki są zaraźliwe. Ta zaraża też chęcią czytania – jak powstrzymać się o czytania, kiedy czytasz o tak wielu fascynujących tytułach? Problemem może być fakt, że zaraża chęcią czytania czegoś innego, niż ona sama.

***

Wigtown to naprawdę mała miejscowość. Szybko sprawdziliśmy, i według Wikipedii nawet Kiszkowo (woj. wielkopolskie, straszna dziura, właśnie w niej siedzimy) ma więcej mieszkańców. Brakuje nam wiedzy o Szkocji, żeby zrozumieć, jakim cudem w Kiszkowie nie utrzymują się nawet lumpeksy, a w Wigtown utrzymują się księgarnie, ale to musi być intrygujące. Ważne jest to, że w tak małej miejscowości wszyscy się znają, i najfajniejszą, najbardziej uroczą i zabawną częścią książki jest właśnie ta małomiasteczkowość, wszyscy znajomi, którzy wpadają do sklepu, pomagają, przeszkadzają, kupują, tynkują, piją piwo i śpią w sklepie, jak akurat nie chce im się wracać do domu. Wpadają też często znajomi autora, organizatorzy festiwalu i znajomi znajomych ze wszystkich stron świata. Charakter autora zdaje się idealnie pasować do takiego kolektywnego, opartego na bliskich relacjach życia. A jakie to daje pole do popisu dla bystrego obserwatora ludzkich charakterów!

Nie obawiajcie się, do czytania jej wcale nie jest konieczny alkoholizm. 


***

Może to też działać na niekorzyść – nie wiemy, czy to tylko my się czepiamy, ale odnosiliśmy wrażenie, że autor jest bardzo ostrożny w opisach ludzi, szczególnie znajomych, co wypada często dość sztywno. Szczególnie że ma skłonności do powtarzania po wielokroć tego samego – np. jeden z przyjaciół za absolutnie każdym razem jest przedstawiany z imienia oraz jako wytatuowany poganin – obu tych rzeczy dowiadujemy się przy pierwszym spotkaniu z nim, i zaprawdę, starczy powiedzieć raz. Informacje o festiwalu książkowym organizowanym w miasteczku i antykwariacie również są powtarzane po wielokroć i tak sztywno, jakby autor bardzo starał się zrobić im reklamę i nie dodać nic, co mogłoby być uszczypliwe albo nietaktowne. Powtarzanie informacji albo narzekań na Amazon, które nic nie wnoszą,  strasznie nas  męczyło.

***

Amazon – w Polsce sprzedaż książek nie funkcjonuje jeszcze w taki sposób, jak opisuje to Bythell; nasz rynek ma swoje bolączki, ale problem tego, że ludzie kupują wszystko przez Amazon i księgarnie muszą być mu podległe u nas jeszcze nie powstał. Z naciskiem na jeszcze. Ta część nas najbardziej zainteresowała. Daleko nam do strzelania do czytników, ale przyszłość niezależnego, różnorodnego rynku książki bardzo nas martwi i warto poczytać, jak to wygląda gdzie indziej. Wielu może to jednak znudzić albo wydać się takim staruszkowym gadaniem kogoś nieprzystosowanego do nowej rzeczywistości. Tak też może być.

***

Inny lokalny koloryt nam w Polsce niedostępny – autor wspomina, że jego najstarsza książka jest z 1501 roku i wydała go wenecka oficyna Manucjusza. No kurcze, Manucjusz! Dla kogoś, kto wychowywał się na antykwariacie w Bydgoszczy... W Poznaniu nie jest lepiej, może Kraków, Warszawa, są w stanie zaoferować naprawdę stare książki, ale ogólnie ten kraj nie jest szczególnie szczęśliwym miejscem do przechowywania cennych kawałków zapisanego papieru. Zazdrościmy, oglądając jakie książki prezentuje na facebooku Bythell.

***

To nie jest tak, że książka jest nudna. Nie jest też tak, że jest ciekawa. Ot, cały problem – chociaż tematyka jest interesująca, potencjału nie ma. Mamy wrażenie, że tak pamiętnikarski styl nam zupełnie nie leży. Odrobina fabularyzacji by nie zaszkodziła; nasze życie nie jest nigdy aż tak interesujące, jak jego podkolorowana fabularnie wersja. Żeby to dobrze wyjaśnić – czytanie o okropnych klientach albo fajnej relacji ze współpracownikami jest super, ale czytanie o każdej naprawie vana, wyjeździe na ryby, opiniach na Amazonie, pakowaniu wysyłek, odwiedzinach znajomych, wyjściu do kina czy podwożeniu kogoś do miasta jest już na trzeciej stronie strasznie nudne. Szczególnie, gdy ma formę notatek mało refleksyjnych, raczej suchych i notowanych na szybko. Od połowy książki głównie przelatywałam ją wzrokiem, żeby to wszystko pominąć, jeżeli nie jest istotne dla głównego tematu książki.

Brakowało nam w niej porządnego redaktora, który by jednak doradził wywalić trochę z tych suchych faktów, zostawić samo mięso księgarniowe, może dorzucić więcej refleksji na różne tematy albo opisów miasteczka i okolic, wzajemnych stosunków lokalnych – żeby podkreślić klimatyczność miejsca akcji. Brakowało nam też dobrego polskiego korektora, który by poprawił niefortunne sformułowania i literówki.

***

To jest trzecia strona tej recenzji i naprawdę nie powinniśmy tyle pisać o książce, którą się kupuje po to, żeby przeczytać w jeden dzień i natychmiast zapomnieć, ale jednak zmarnowano na nią sporo papieru, więc nie powinniśmy pomijać jej kilkoma znudzonymi frazami.

Podsumowując: to jest całkiem sympatyczna książka, zdecydowanie bardziej na czytnik lub wypożyczona, bo życia zdecydowanie nikomu nie zmieni. Nadaje się na prezent dla praktycznie każdego czytającego, szczególnie gdy zupełnie nie znacie jego charakteru i preferencji. Np. na Wigilię klasową. Albo nagrody książkowe. Może nie sprawdzić się jako relaks, nas nieszczególnie zrelaksowała, raczej zmęczyła, ale to dlatego, że jesteśmy wredni i łatwo się nudzimy. Nie musicie się nas słuchać. Aha, bardzo doceniamy autora za taki pomysł promocji księgarni. Chętnie wpadniemy, jak znajdziemy gdzieś bardzo tanie loty/teleport/dużo pieniędzy na ulicy.

A za książkę musimy podziękować, po pierwsze Bardziej lubię książki niż ludzi,  od której ją dostaliśmy w ramach rozdania na insta, po drugie Piotrowi, na którego adres ją wysłaliśmy, z braku adresu własnego, i sąsiadce Piotra, która ją ostatecznie odebrała od listonosza. Dziękujemy! Zamierzamy puścić książkę w dalsze, ekscytujące przygody, więc jeżeli ktoś z Was jest z Poznania i chce ją dostać, zapraszamy do kontaktu! (Za darmo, musisz tylko się z nami zgadać i przyjść pod akademik. Serio. Książkami chętnie szastamy na lewo i prawo.)

Czytaj dalej »

10 sierpnia 2019

Wątki romantyczne a klasyka literatury – skursywiony wybór

0



Obiegowa opinia twierdzi, że najlepszym czasem na zakochanie się jest wiosna (mój kot przytakuje) tudzież lato, gdyż wakacje (koloru blond), plaża, romantyczne i przesączone zapachem potu wieczory w górach, komary tnące w tyłek nad mazurskim jeziorem, i tak dalej (jak informuje nas piosenka popularna). 

Osobiście uważamy, że najlepsza na zakochanie się jest sesja zimowa, bo jest szansa, że dzięki temu będziemy mieli kogoś do przynoszenia nam herbaty na katar i zaoszczędzimy na rachunkach za ogrzewanie. Ale możliwe, że się nie znamy, skoro jesteśmy bezcielesnym kolektywem czytającym książki. 

Przyjmijmy więc bez narzekania, że to upalne, namiętne lato, ponętne za krótkie męskie szorty i prawdziwie kamienne brzoskwinie z biedry zainspirowały nas do czytania i pisania o romansach.

Zebraliśmy 7 książek określanych jako klasyka literatury, bo właśnie takie czytamy najczęściej, z intrygującym, irytującym, wspaniałym, okropnym, dobrym, uroczym albo podobającym się wyłącznie nam wątkiem romantycznym, słowem takim, nad którym myślimy cokolwiek więcej niż "ble" albo "hmmy, może jednak się zakocham, łóżko w akademiku przecież wcale nie jest takie wąskie"*.

0. Na tej liście na pewno nie ma Romea i Julii. 

Wybaczcie, o ile rozumiemy doniosłość motywu dwóch skłóconych rodzin i miłości ponad tym, osobiście uważam taką miłość za nudną i przereklamowaną. A gdzie pościgi, a gdzie wybuchy, a gdzie zdrady. Miłość, która kończy się tak szybko, że kochankowie nie zdążyli się nawet pokłócić, no co to za miłość. Z całym szacunkiem, ten dramat jest dla mnie odpowiednikiem trzymania się za rączki w podstawówce (i śmierci zaraz potem).

Nuuudy.



1. Tristan i Izolda

Ach, jak my byliśmy do tej książki (mitu?) zniechęcani przez popkulturę! Popkultura i obiegowa opinia krzywdziła nas wielokrotnie, ale najbardziej chyba wmawiając nam, że to jakaś urocza historia kochanków i ich Miłości Ponad Wszystko. Obraz ten za to został zupełnie wyzbyty całej miłej atmosfery niemoralności, kłamstwa, oszustw, krzywoprzysięstwa, magii... Czy to nie fascynujące, że mit (możliwe że  biorący swe źródło w mitologii Celtów, czyli stary jak sam świat) o straszliwym fatalizmie, zmuszającym ludzi do ulegania ich namiętnościom, krzywdzenia i niszczenia wszystkiego, co dobre, prowadzący ich w końcu do śmierci, został przetworzony i zapamiętany jako historia o wielkiej miłości? 

Dlaczego tak romantyczna i wdzięczna wydaje nam się historia o zdradzie, czemu kibicujemy kłamliwym kochankom, a nie biednemu Markowi?
(Czytałam gdzieś tezę, że to dlatego, iż udziela nam się średniowieczne prawo, że kobietę bierze silniejszy. Marek okazał się słabszy, pozwolił porwać sobie żonę, więc dla etyki ludzi średniowiecza jej zdrada jest logicznym następstwem. Nie współczuje się słabszemu.)

Każdemu polecam zerknięcie sobie na Tristana i Izoldę z wolnelektury.pl, gdzie w tłumaczeniu Boy'a jest dostępna wersja może nie oryginalna, ale z grubsza zebrana. Jak na standardy dzisiejszych czytelników to jest coś zupełnie nie do czytania, bo długie, fabuła dziwna, bardziej do snucia opowieści niż czytania, ale przecież nie jesteśmy tchórzliwymi czytelnikami, którzy potrafią przełknąć tylko powieści powyżej XIX wieku, co nie?

2. Poganka, Narcyza Żmichowska

Wyryła się w pamięci taka scena z tej książki – nasz bohater o egzotycznym imieniu Beniamin pędzący na koniu w las i wypadający z niego nagle – jak w bajce – przed tajemniczym zamkiem, którego miało tu nie być, a w którym spotyka tajemniczą kobietę... Nie, wcale nie księżniczkę czekającą na swojego księcia, tylko straszliwą femme fatale, pogankę, kobietę, przez którą zrobi wiele złych i szalonych rzeczy, m.in. doktorat... A nie, czekaj, wtedy nie było doktoratów, ale zostanie naukowcem, więc na jedno wychodzi. 

Czy to nie brzmi jak o wiele ciekawsza perspektywa niż mdłe i nijakie księżniczki z wież i innych smoków? Przy okazji – cała fabuła tej niezasłużenie  niemodnej książki to szalony romantyzm w czystej postaci, pisany przez kobietę  i nie jest o męczeńskim narodzie polskim!!! Musicie to przeczytać. Szkoła Wam tego nie da. (PS. Strasznie żałujemy, że nie dane nam jest mieć na imię Narcyza, i imię cudowne, i patronka wspaniała!)

3. Bohun, czyli Ogniem i mieczem

Wszyscy wiemy, że Bohun jest fajniejszy i Halszka popełniła błąd życia. Pomijając już to, jak nudno Sienkiewicz rozstrzyga całą rzecz, każąc Skrzetuskiemu zakochać się tak od razu i nastawiać wielokrotnie głowy dla laski, z którą może dwa razy pogadał. Razi nas to w bajkach Disneya, ale w lekturach szkolnych to niby już można?

Btw, co myślicie o wersji uwspółcześnionej, takiej w odpowiedzi na nasze czasy, w której student z Ukrainy i student z Polski walczą o względy najładniejszego geja na roku, i w którymś momencie odkrywają, że los odgrywa na nich fabułę Ogniem i mieczem i nie mogą w żaden sposób tego przerwać, póki nie odegrają książki do końca? Pisałabym.

4. Pani Bovary

W przypadku tej nieco psychicznej Francuzki fascynuje nas przede wszystkim jej nieszczęście. Wybaczcie, jesteśmy okropni, i o wiele ciekawsze są dla nas miłosne dramy znajomych, niż szczęśliwe, gruchające, nudne parki (dzikie parki są zawsze bardziej obiecujące, np. obiecują wpierdol). Po tej lekturze na długo można sobie wmówić, że celibat i samotność są lepszą opcją, tak do głębi potrafi obrzydzić relacje międzyludzkie swoimi smutnymi, dusznymi romansami, ciężką atmosferą znudzenia i małego miasteczka.



5. Ursul K. Le Guin, Ziemiomorze

Wyjątkowo nie jest to klasyka literatury, więc nie będziemy zdradzać treści, bo bardzo chcemy, żebyście sami przeczytali i się zakochali w tych książkach. Pierwszy wątek romansowy – wielka i zaślepiona miłość skursywionych do Le Guin – widzicie, dlatego skursywieni są fatalną partią i nawet nie mają tindera – bo trzeba by było dzielić się nami z wieloma książkami, a ludzie z jakiegoś irracjonalnego powodu nie rozumieją, że nigdy nie będą tak zajebiści jak Ziemiomorze albo Czarodziejska góra i mają oczekiwania.

Drugi wątek romansowy, który nas intryguje – teksty Le Guin to dla nas chyba pierwszy przypadek zetknięcia się z literackim ujęciem miłości kobiet dojrzałych, starszych, takich, które jakąś drogę życiową już przeszły, ale znów stoją na początku, przed jakimś wyborem. I nie jest to miłość nieszczęśliwa albo uważana za złą, występną, daje odetchnąć od męczącego motywu matki polki albo matrony, która po czterdziestce powinna zająć się wnukami i sukienką do trumny, tudzież opłakiwaniem zmarłego męża. Nie jest też miłością z desperacji. Nie ma tego nieco strasznego dla nas, młodych, wątku szukania miłości ze strachu przed samotnością i śmiercią. 

No my się z tym wątkiem czuliśmy bardzo pozytywnie i nawet bez typowego dla nas prześmiewczego cynizmu, który ukazujemy w reszcie tego wpisu. Czytajcie, warto.

6. Lalka

Lubimy Lalkę. Naprawdę! Lubimy praktycznie wszystkie rozbudowane, długie powieści XIX-wieczne z dobrze opisaną psychologią postaci. Najbardziej oczywiście lubimy studentów z kamienicy Łęckich (i czekamy, kiedy sami zamieszkamy w kamienicy), ale oni nie mają specjalnego wątku romansowego, a przynajmniej nie opisanego. I to niepowetowana strata, bo to byłby ten wątek romantyczny w Lalce, który my byśmy lubili. A tak to dupa. Wszystkie inne są męczące.  

Doceniamy Wokulskiego, oczywiście, ale nikt nie powie, że on nie  jest męczący. Należy więc do tego typu romansów, co Pani Bovary, rzekłabym, antyzwiązkowych i dbających o zmniejszenie przeludnienia na świecie.

7. Cierpienia młodego Wertera

Niesamowicie doceniamy tę książkę! Jak to się udało, że krótka książeczka z nudną fabułą, o emocjonalnie męczącym kolesiu, który zakochał się we własnych fantazjach o zakochaniu (dzisiaj byśmy rzekli, że trochę przegryw) i przez to się zabił stała się czymś, o czym się i dzisiaj mówi, myśli, kłóci, maluje, do czego się nawiązuje i przeżywa po raz kolejny, tworząc z tego tekstu prawdziwy mit, opisujący wiele innych sytuacji i będący prostym hasłem odwołującym do wielu motywów, fabuł i emocji.

 Ja Wertera strasznie szanuję, mimo że raczej nie przeczytam go drugi raz  zauroczyła mnie wrażliwość bohatera i jego postrzeganie świata. Czytajcie go, koniecznie czytajcie, bez uprzedzeń i heheszków, jeżeli macie ambicję patrzenia na kulturę nieco szerzej.



8. Nagroda specjalna – Tadeusz Konwicki. 

Jedyne czytane przez nas po szesnastym roku życia książki, w których omijaliśmy skrzętnie opisy erotyczne, to właśnie książki Tadeusza Konwickiego, który zasłużył sobie u nas na miano najbardziej niesmacznej erotyki klasyki literatury. 

Wiemy, że mało kto się z nami zgodzi, szczególnie że wielu z Was pewnie miało szczęście lub nieszczęście czytać Grey'a lub inne podobne policzki smakowi powszechnemu. Nie spodziewaliśmy się jednak, że na studiach będziemy mieć taki problem jak omijanie w książkach scen erotycznych (tata byłby dumny). 



Wpis ten zaczęliśmy prawie miesiąc temu, gdyż była to praca niezwykle odpowiedzialna i zmuszająca do przypomnienia sobie tych wątków, które zazwyczaj szybko w książkach zapominamy albo wręcz pomijamy.

Próbowaliśmy znaleźć jakąś książkę, która miała po prostu sympatyczny wątek romantyczny, i nam się nie udało, dawajcie w komentarzach swoje propozycje. To niemożliwe, żeby w klasyce były same dziwne/toksyczne miłości!


A wpis ten dedykujemy niektórym naszym znajomym, którzy nam poniekąd i nieświadomie podrzucili temat i klimat – i oni już wiedzą, że o nich mówimy :P




* Jest. Nie mieścimy się tam nawet z własną wybujałą wyobraźnią, co skutkuje regularnymi snami o spadaniu z różnymi skutkami na jawie.

Czytaj dalej »

19 lipca 2019

Marcin Wilk, Pokój z widokiem. Lato 1939

0



Pokój z widokiem Marcina Wilka  to książka, wobec której mam ambiwalentne odczucia i umiarkowane zachwyty (co widać choćby po długości recenzji). Nie umiem jej jakoś jednoznacznie skrytykować, bo i po co, jak jest dobra; ale jednocześnie przy czytaniu ciągle miałam uczucie, że ja bym to inaczej rozplanowała, i że niekoniecznie takiej wiedzy się spodziewałam.

Jest to reportaż opisujący ostatnie wakacje przed wojną, wakacje roku 1939. W zamyśle ma przybliżać czas przedwojenny, zestawić beztroskę wypoczynku z grozą wojny, ukazać różne warstwy społeczne II Rzeczpospolitej i ich sposób życia, przypomnieć też urywki z biografii kilku znanych osób. Bohaterami Marcina Wilka są ludzie znani, jak Gombrowicz czy Komeda, jak i zupełnie zwykli, dzisiaj w bardzo podeszłym wieku, a wtedy  dzieci, nastolatkowie, uczniowie kończący szkołę.

Teoretycznie wszystko się w nim udało. Wciąga, jest miłą lekturą na wakacje, a pisze to człowiek, który reportaży nie lubi jakoś bardzo, bardzo (nie mam wielkiej potrzeby ich czytać, skoro fikcją można przekazać to samo - rzeczywistość w stanie czystym jest dla mnie mniej interesująca. Czytam je, gdy chcę się czegoś faktycznie nauczyć o świecie.) Czytało się kilka dni, może bez wypieków na twarzy, ale z zainteresowaniem. To, co przekazać miał, tamtą atmosferę, tamte warunki, wydaje nam się, że przekazuje dobrze.

Kłopot tkwi w szczegółach. Cała książka wydaje nam się taką jakby soczewką, która przybliża nam malutkie wycinki, skrawki, fragmenty ówczesnego życia. A zdajemy sobie sprawę, że nie każdy, jak my, ma maturę z historii i udziela z niej korepetycji, jak i posiada rodziców historyków, trochę literatury historycznej na półce i w głowie, słowem  no nie każdy się na losach międzywojennej Polski zna.  Podejrzewamy, że wielu czytelników ani o Kwiatkowskim nie słyszało, ani za bardzo nie pamięta, jak rozpoczęła się wojna, nie kojarzy politycznych zawiłości tego czasu.

Bez takiej wiedzy, powiedzmy, maturalnej, reportaż traci sporo uroku, gdyż dostajemy skupione, drobne fragmenty zawieszone w próżni politycznej i społecznej. Pojawiają się różne postaci i fragmenty ich życia  wspomniani Komeda, Gombrowicz, Kwiatkowski, Witkacy, garść informacji o ich życiu i przeskakujemy dalej. Tutaj trochę o wsi, tutaj o Gdyni, tutaj o warunkach w Wolnym Mieście Gdańsk, i już przeskakujemy dalej. Bohaterów z grona zwykłych ludzi praktycznie się nie da zapamiętać, bo zanim nam jakoś się zakodują, to już znikają.  Mieliśmy wrażenie, że autor za duży obszar materiału ugryzł, że to musi być takie poszarpane, bo napisać o wszystkim się nie dało  stąd u nas odczucie, że może lepiej, jakby się skupiono na kilku dziedzinach życia albo tylko na życiu sławnych/zwykłych ludzi. Ale może się mylimy.

Jednakże nie mówimy, że reportaż zły. Nam się czytało świetnie. Do kompletu mamy album ze zdjęciami z tego samego okresu, i te zdjęcia uzupełnią świetnie  bo też każde jest z innej parafii. Zebrać to do kupy, mieć podstawy wiedzy  i już można sobie wyobrażać, wizualizować bardzo plastycznie ten, bądź co bądź, fascynujący czas, o którym wiele by można było jeszcze napisać. Autor dobrą robotę zrobił, książkę uzupełniają też przeróżne wycinki z prasy o wypoczynku wakacyjnym  o ośrodkach, cenach, polecanych kurortach, świetny materiał dla tych, co chcą epokę poczuć  i może lepiej zrozumieć.

***

Wyjątkowa sytuacja, że możemy dość zdecydowanie o książce napisać: świetna dla fanów, mniej dobra dla kogoś, kto dopiero zaczyna przygodę z międzywojniem albo chce się tylko troszkę o tej epoce nauczyć, ale jej nie odradzamy.


Czy nadaje się na czytnik? Owszem, ale pod warunkiem, że masz dotykowy; na moim praktycznie nie da się skakać do przypisów, które są w tym reportażu dość istotne!

Czytaj dalej »

20 czerwca 2019

Olga Hund, Psy ras drobnych, prawie recenzja

0



Uwaga, ten tekst może być niestrawny do czytania, bo oryginalnie pisałam go na zajęcia z literatury najnowszej. Nawet po poprawkach jest nieco sztywniacki i nie wyraża do końca mojego chaotycznego podejścia do kwestii własnego stylu. Możecie być lekko rozczarowani albo zupełnie oczarowani tym, że w końcu napisałam coś, co ma wstęp, rozwinięcie, zakończenie i formę prawdziwej recenzji. Będę bardzo wdzięczna za odzew, czy wolicie teksty takie jak ten, czy zwyczajne.

***

Od wydania książki minęło już trochę czasu, można więc zerknąć też na jej odbiór w Internecie. Powszechnym problemem wśród nieprofesjonalnych recenzentów wydaje się traktowanie utworu Olgi Hund jak  relacji ze szpitala psychiatrycznego, mającej na celu pokazanie, że wcale nie jest tam tak ładnie i sympatycznie, jak by wskazywało na to niektóre teksty kultury popularnej; że książka ma pozbawiać złudzeń, których przecież zapewne żaden jej świadomy czytelnik nie ma. I to właśnie niezbyt do mnie przemawia, a najbardziej lubię robić we wpisach zahaczki o takie rzeczy, które nie przemawiają.

Wydaje mi się, że Olga Hund nie stworzyła reportażu; „Psy ras drobnych” to literatura piękna, w pewien sposób poetycka, choć brutalna, wymykająca się prostym i jednoznacznym interpretacjom czy wyciąganiu publicystycznych wniosków. Mimo, że tematów i komentarzy społecznych w niej nie brakuje.

Sama Olga Hund w wywiadzie dla Małego Formatu wspomina, że nie jest to reportaż i nie chce określać, czy w ogóle była kiedyś w szpitalu psychiatrycznym, pisze pod pseudonimem, żeby uniknąć sprawdzania jej życiorysu czy podważania autentyczności jej zapisków. Nie jest to literatura terapeutyczna, mająca pomóc, a raczej taka pozwalająca na rozładowanie napięcia, wyrzucenia z siebie złości i smutku, mówi.

„Psy ras drobnych” to  krótkie teksty, pocztówki, zapisy w dzienniku, długie raz na kilka akapitów, a raz na trzy dobitne słowa („Kurwa, ale nudno”). Wspomnienia z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Są one nieuporządkowane, czy może właśnie specyficznie uporządkowane, ale bez dat, bez poczucia upływającego czasu, który w szpitalu staje się raczej trwaniem. Narratorka ma dwadzieścia osiem lat, skończone studia i duże doświadczenie w przebywaniu w szpitalach psychiatrycznych, poczynając od czasów, gdy była dzieckiem i przynosiła potrzebne rzeczy swojej mamie do tegoż samego Kobierzyna (tylko warunki sanitarne poprawiły się po dotacjach z Unii, reszta – cudownie znajoma). Próbuje uporządkować czas, którego nie pamięta, pozbierać wspomnienia z kart wypisowych.

Książka nie skupia się wyłącznie na osobie narratorki i jej problemach z chorobą. One są, ale na marginesie. Nie jest to rozpaczliwy pamiętnik z trudnego okresu w życiu (gdyby był, ta recenzja byłaby o wiele bardziej krytyczna i łatwiejsza do napisania...) Prawdziwą bohaterką są kobiety z całego oddziału, ujęte razem i osobno, składające się na mozaikę problemów, charakterów i wydarzeń. Każda z nich ma własną historię, tę z oddziału i tę wcześniejszą.

Kobiety ze szpitala są społecznymi wyrzutkami, zbieraniną osób dysfunkcyjnych, chorych, zapomnianych. „Właśnie o nich samych mówię, ale o sobie też że nie nazywam się Hund, zmyśliłam to. Mogłabym się przecież nazywać zwyczajniej, jak one [...], ale wtedy mogłaby wam umknąć to nazwisko i zapomnielibyście, a nie chcę zostać całkiem sama.” Przed zupełnym zapomnieniem, zatarciem ich śladów w świecie i świata w nich samych, ratują je totemy, drobne rzeczy, które są wartościowe tylko dla nich samych: „Gdyby nie papiery [...] i gdyby nie ich drobne przedmioty: łyżka ze stołówki, modlitewnik, zdjęcie dwóch yorków wyszarpane z gazety [...] wyprana siata reklamowa, złożona równo – nikt by nie pamiętał, że te kobiety, które dzisiaj są tutaj, w ogóle żyły”.

Szpital przedstawiony jest specyficznie, jakby przez grubą warstwę waty, przez pryzmat otępienia spowodowanego lekami. Narratorka opisuje nieludzkie traktowanie pacjentek, ich problemy, krzyki, jęki, płacz, maniakalne zachowania, złe warunki życia, ale dochodzi to do nas w formie jakby zniekształconej, groteskowej. Czujemy się nieswojo, z jednej strony czytając, że jedna z pacjentek siedzi pod gabinetem pielęgniarek i miarowo zawodzi przez cały dzień, żeby ją wypuszczono, z drugiej strony dostające ten opis w stanie suchym i bez emocji. Nie wiemy, czy mieć łzy w oczach, czy nie. Przejmować się czy nie? Wszystko jest nieco groteskowe, też wygląd pacjentek – zaniedbane przez brak odpowiedniej higieny w szpitalu, przez niszczące zdrowie leki, ubrane w dziwnie dobrane elementy piżam, szlafroków, kapci.



Szpital stanowi u Hund małą, zorganizowaną społecznością o dużym poczuciu przynależności, jednocześnie opartą na skomplikowanych wzajemnych uczuciach –  od litości do nienawiści. „Nowymi trzeba najpierw gardzić, potem ich przyzwyczajać i opalić z ostatniej fajki. Potem można zacząć lubić, ale na chwilę, do pierwszej kłótni” – tłumaczy narratorka zasady życia. Opinię o nowo przybyłych wyrabia się na podstawie tego, czy przybyli karetką, czy taksówką, i czy taksówkarz był przystojny. Dziwna i osobliwa jest ta wspólnota ludzi chorych, targanych sprzecznymi, absurdalnymi i silnymi emocjami wywołanymi chorobą, trudna do uchwycenia i jednoznacznego opisu.

„Wchodzę na oddział i słyszę smutne wycie. Ekstra, myślę, to tak tu będzie teraz, kurwa, codziennie, ale przecież nie powiem autystce Gosi, że ma zamknąć mordę” – kipi złością narratorka, pojawiając się w szpitalu, ale jej podejście do innych chorych dalekie jest od nienawiści. Przypomina raczej współczucie, pewną tkliwość, przeplataną momentami antypatii, ale pełną zrozumienia i poczucia wspólnoty. „Po chłodnej podłodze przechadzają się już pierwsi wybudzeni pacjenci, tak krusi, jakby przypłynęli tu na liściach nenufarów” – pisze, zaskakująco poetycko, by zaraz opisywać wzajemną niechęć pacjentów do siebie, wyzywanie się i budowanie poczucia własnej godności kosztem innych, którzy mają gorzej. Pacjenci domagają się izolatki dla ciężkich przypadków – „A może to instynkt? Jak zwierzęta odganiające ze stada śmiertelnie chore osobniki, i my chcemy pozbyć się umierających i najciężej chorych.” – bez sztucznie kreowanego współczucia zastanawia się narratorka.

Przede wszystkim jednak Olga Hund pisze o społeczeństwie, w którym kobietom przyszło żyć, i którego opresyjność i patologiczność doprowadziły je do szpitala. Choroby psychiczne nie są w „Psach ras drobnych” romantycznymi, „literackimi”, przypadłościami wrażliwych poetów i kobiet-wiedźm. „[Ludzie] Myślą też, że na oddziałach psychiatrycznych znajdują się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące językami szeptuchy.”

Na fatalną sytuację kobiet w szpitalu wpłynął też świat, w którym żyły, który odrzucał je i niszczył. „większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona, i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.” Sytuacja ekonomiczna i społeczna, przemoc domowa, dysfunkcyjne rodziny, wszystko to, co czeka za murami szpitala, jest, jak się zdaje, głównym  i najbardziej palącym dla Olgi Hund tematem. Opisuje kobiety z traumatyczną przeszłością, kobiety chore i zupełnie niezrozumiałe. Z fragmentów opowieści, które one snują, wyczytuje się ich losy. „ Waldek mówił też Wiolce, że do szpitala z lenistwa poszła, choć sam zawezwał karetkę, jak już odciął jej pasek. [...]Wiola natomiast uwierzyła, że jest leniwa i teraz lekarzy przekonuje, że zachorowała z lenistwa.”, wspomina narratorka. A w innym miejscu opowiada o Karolinie i jej relacji z zięciem: „I drze się, że życie bez niej byłoby zajebiste [...] I że teściowa to ma gdzie indziej mieszkać, a nie z córką i zięciem bo to rodzinę demoralizuje. Na Cmentarzu Batowickim powinna mieszkać”. Czyż to nie jest przeokropne? A to tylko kilka zdań, sprawnie i minimalistycznie nakreślone kilkadziesiąt akapitów, 117 stron.

Inna bohaterka, Ania, odtwarza ciągle przerażający cykl pracy w korpo „mówi, że załatwia ważne rzeczy i od niej zależy powodzenia projektu”, jest perfekcjonistką, szamoce się i biega nerwowo, a potem siedzi kilkanaście godzin bez ruchu.

Szpital jest „antyarką” załadowaną „smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza.” 
I ten cytat chyba najbardziej ruszył mnie emocjonalnie, na tyle, że jak już się przeprowadzę, to wyląduje u mnie na ścianie, żeby straszyć współlokatorki (razem z  wierszem o Holocauście). Leczenie psychiatryczne – u Olgi Hund –  nie ma  nikomu pomóc, a jedynie wyjąć ze świata i czasu, zebrać te wszystkie odrzucone i dysfunkcyjne jednostki w jednym miejscu, w nadziei, że może „wymrą” w nich te choroby, te nieszczęścia. „Szpital to wczasy dla smutnych dzieci. Żeby wszystkie były w jednym miejscu” – wyjaśnia na początku książki narratorka, i ta pesymistyczna, pełna rezygnacji metafora, rozwija się dalej, pokazując pacjentów jako chore, marudne i rozczarowane dzieci, szpital jako miejsce najmniej skupione na leczeniu – jak leczyć lekami coś, co wynika z samych głębin naszych rodzin, naszego państwa, systemu społecznego?

„Psy ras drobnych” to książka, która nie rozczarowuje, chyba że faktem, że tak szybko się kończy. Ja bym czytała więcej. Olga Hund pisze naraz książkę niezwykle uniwersalną, jeżeli chodzi o opis chorych psychicznie, oraz zawieszoną tu i teraz, komentującą rzeczywistość, jeżeli chodzi o opisywane historie i relacje. Książkę smutną, ironiczną, łagodną, absurdalną, pełną empatii i złości, a dla mnie najlepszą książkę o szpitalu psychiatrycznym, jaką czytałam. Jak wiecie, nie oceniam książek, raczej też ich nikomu nie polecam i nie odradzam, nie nadaję gwiazdek i zupełnie nie umiem wbić książki w punktację od 1 do 10, ale jeżeli po przeczytaniu tego tekstu nie czujecie się zachęceni, to znak, że coś źle napisałam. Idźcie i czytajcie!

***
Jeżeli się Wam podobało, tradycyjnie zapraszam na instagrama, gdzie ciągle piszę głupoty, i facebooka, gdzie czasami piszę coś mądrego. 
Czytaj dalej »

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia