11 marca 2018

Nie czytam złych książek



Nie rozumiem (albo rozumiem, ale i tak nie chcę zaakceptować) wielu rzeczy w czytelnictwie. Niektóre moje nielubienia są dość dziwne i kontrowersyjne, np. nie rozumiem, jak można nie pisać po książkach i robić schizy, bo coś podkreśliłam w podręczniku albo narysowałam portret bohatera na marginesie. Łolaboga, ona użyła ołówka w książce, co za herezja! Nie lubię też, gdy ludzie dostają szału na punkcie spoilerów – sama jestem zupełnie spoileroodporna i spokojnie mogłabym czytać książki od końca, więc niestety nie zrozumiem się z większością fanów współczesnej popkultury. Ale o spoilerach będę jeszcze pisać, tak samo jak o innych rzeczach, o które możemy się jałowo kłócić, bo i tak każdy robi jak chce. Dzisiaj o czymś innym, z czym się nie utożsamiam i teoretycznie rozumiem, ale udaję, że nie, czyli o złych książkach.

Kojarzycie takie cuda jak wattpad, fanfiki, blogi z opowiadaniami, opowiadania na fejsie? Miałam wątpliwe szczęście z początkami blogowania (gdzieś w erze przedhistorycznej)  trafić akurat w środowisko mocno piszące. Była wtedy faza na Zmierzch, były wtedy czasy nastoletnie, gdy wszystkie przedstawicielki płci pięknej wokół mnie próbowały się tak malować, żeby pani wychowawczyni nie zauważyła, podrywały mało jeszcze zorientowanych w życiu chłopców z klasy i, niezbyt nimi zadowolone, marzyły o idealnych facetach. Takich jak z książek, których sporo czytałyśmy w podstawówce, co może wydawać się dziwne ludziom narzekającym, że młodzież nie czyta. Tak więc owa czytająca młodzież wpadała na pomysł kreowania własnej rzeczywistości, w której faceci nie są takimi debilami jak ci ze szkoły, myślący tylko o grach, komputerach i piwie, a wszystkie dziewczyny są piękne i nie mają pryszczy. Tak, podejrzewam, narodziły się wszystkie twory wspomniane wyżej jak i spora część dzisiejszej literatury „młodzieżowej” czy „romansowej”.

Moja początki czytelnictwa internetowego i blogowania ściśle związane są więc ze złą literaturą. Ileż to naczytałam się beznadziejnych opowieści, w której on ratował ją, ona go odrzucała, romansowała z jego bratem, ale potem jednak się przekonywała, a wszystko to było tak pogłębione psychologicznie jak doktorat o produkcji kiełbasy śląskiej... Ileż to widziałam blogowych „książek”, które obowiązkowo musiały zaczynać się od zdjęć znanych aktorek z podpisem, że tak właśnie wyglądają bohaterowie – natomiast gdy bohaterka wstawała z łóżka, pierwszym punktem był opis jej ubrania, kolor szminki i cieniu do powiek. Ileż to przeczytałam beznadziejnych fanfików na podstawie sławnych wtedy książek – niestety, najczęściej był to Harry Potter, do którego do dzisiaj mam lekki uraz spowodowany zbyt wieloma zderzeniami z twardym, krzywym piórem nastoletnich fanek. W całym tym syfie dobijał mnie jeszcze „Victor Gimnazjalista” (czy to jeszcze wychodzi?), z którego dostawałyśmy z siostrą książki jako nagrody za publikacje (ona fajnie pisała, ja się raz załapałam z fotkami). Do dzisiaj nie wiem. co z tą wątpliwej jakości literaturą zrobić, i przed wrzuceniem do pieca tej góry egzaltacji i stereotypów powstrzymuje mnie tylko fakt, że przeraża mnie widok palonych książek.

Z tej traumy, z tych przeżyć młodości, obserwowania mordowanych przecinków, katowanej ortografii, dopieszczanych stereotypów i łamanego kołem stylu wyrosłam na a) snoba książkowego b) edytora c) człowieka, który nie czyta złej literatury.
Zatrważająco często słyszę, że ktoś czyta słabe książki „dla rozrywki i relaksu”. To jakby powiedzieć, że ogląda się dla relaksu palone wioski, niszczone biblioteki i najazdy barbarzyńców. Choćbym bardzo chciała, nie umiem dla rozrywki czytać czegoś, co chrzęści w zębach, przynudza, dręczy i nęka. Jakbym chciała taką rozrywkę to bym poszła przerzucać kamienie z miejsca na miejsce. Mam swoją kategorię książek dla relaksu, i owszem, nie wchodzą w nią Historia filozofii ani Lem, raczej space opera, jakaś fantastyka, jakieś reportaże z podróży czy XIX-wieczne obyczajówki o życiu wyższych sfer (żadna tam Orzeszkowa, bryyy), stare romanse. Ale powiedzmy sobie jasno, jest jakiś próg bólu.

A jeżeli już ktoś faktycznie widzi w każdej książce odrobinkę dobra, ma nieco inne pojmowanie estetyki, a jako dziecko lubił nawet szpinak i surówki, i tak mu jakoś zostało, to argument jest jeden i bardzo poważny – otóż mamy mało czasu w życiu. Lubimyczytac.pl dawało kiedyś możliwość wyliczenia, ile książek przeczytasz do śmierci. Wyniki nie były jakieś szalenie zbliżone do prawdy, bo przecież nie pamiętam, ile przeczytałam w dzieciństwie, nie wszystko notuję na tym portalu, a i średnia liczba roczna często mi się zmienia – ale, bądź co bądź, był to wynik mały. Uświadomił mi, że nawet jeżeli będę pracować przy książkach i czytać hobbistycznie, nadal mnóstwo świetnych pozycji mnie ominie, albo nie będę mogła do nich wracać po wielokroć. Przecież chcę przeczytać znowu Wiedźmina. I Władcę Pierścieni. I całego Pratchetta. Mnóstwo reportaży, zaległości i nowinki wydawnicze, te wszystkie grube książki, które profesorowie lubią hodować w gabinetach i jakoś zawsze pamiętają, gdzie co stoi. Dobrych książek na świecie jest mnóstwo i serce mnie boli, ilekroć marnuje czas na coś słabego. Dlatego książki złe rzucam przeważnie po kilku stronach, a najczęściej po pierwszym rażącym błędzie, potknięciu czy beznadziejnym rozwiązaniu. Obojętnie, czy to uznany w świecie autor, czy nie, czy wszyscy tę książkę kochają, czy nie. Aczkolwiek autorom daję drugą szansę inną książką, bo każdemu może się zdarzyć coś słabszego (albo tłumacz z problemami osobistymi). Nie czytam też książek, które są nietrafionymi prezentami. To nie moja wina, że ludzi myślą „Ona czyta, trzeba kupić jej bestseller, najlepiej kryminał, WSZYSCY muszą lubić kryminały”. Co to za myślenie, to tak jakbym ja każdemu wciskała reprint renesansowych modlitewników tylko dlatego, że uważam, że są zajebiste (bo są).

Nie czytam złych książek. Naczytałam się już dość, i jak na razie nikt nie ma dość dobrego argumentu, by mnie przekonać (liczę więc na Was).

Od razu dodam dla czepliwych – nie mam nic do tego, że nastolatki publikują w Internecie różne syfy. Niech sobie publikują, od czegoś trzeba zacząć, ale nie da się w moich oczach wybronić tezy, że te twory są dobre albo akceptowalne „bo ona dopiero zaczyna i się uczy”.  Ani „bo ona porusza trudne tematy”. Mamy dzisiaj chyba wystarczającą ilość dobrych książek o przemocy w rodzinie/homoseksualizmie/Żydach/transseksualizmie/feministkach żeby nie wartościować wyżej książek tylko dlatego, że poruszają taki wątek.

A inspiracją do wpisu był zbiór opowiadań „Wiedźmin. Szpony i kły”, będący cudownym, typowym przykładem złej literatury. Udało mi się przeczytać ze dwa opowiadania, zanim umarłam i musiałam reanimować się komiksami, i obydwa były beznadziejne. Inne znudziły mnie już po kilku linijkach. A tego, w którym non stop jacyś nieubrani kolesie wpadali do karczmy, długo nie zapomnę. Przepis na epickie wejście i zrobienie rozpierduchy – totalnie musisz się najpierw rozebrać. Jako fanfiki w Internecie – spoko, jako literatura, za którą mam płacić – poziom amatorstwa zbliżony do poziomu smogu w Krakowie. Oczywiście, może któreś z pominiętych opowiadań było spoko, ale jeżeli przy czytaniu dwudziestu stron spędziłam godzinę, nudząc się bardziej niż przy tekstach o strukturalizmie, to zaprawdę, nie chcę ryzykować kolejnych minut z życia.

Nie ryzykujmy swojego intelektu, nie marnujmy życia. Ulisses się sam nie przeczyta. I raczej nie w jeden wieczór (badania dowiodły, że nawet studenci polonistyki nie są w stanie tego dokonać).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia