Nie rozumiem (albo rozumiem, ale i tak nie chcę zaakceptować) wielu rzeczy w czytelnictwie. Niektóre moje nielubienia są dość dziwne i kontrowersyjne, np. nie rozumiem, jak można nie pisać po książkach i robić schizy, bo coś podkreśliłam w podręczniku albo narysowałam portret bohatera na marginesie. Łolaboga, ona użyła ołówka w książce, co za herezja! Nie lubię też, gdy ludzie dostają szału na punkcie spoilerów – sama jestem zupełnie spoileroodporna i spokojnie mogłabym czytać książki od końca, więc niestety nie zrozumiem się z większością fanów współczesnej popkultury. Ale o spoilerach będę jeszcze pisać, tak samo jak o innych rzeczach, o które możemy się jałowo kłócić, bo i tak każdy robi jak chce. Dzisiaj o czymś innym, z czym się nie utożsamiam i teoretycznie rozumiem, ale udaję, że nie, czyli o złych książkach.
Kojarzycie takie cuda jak wattpad, fanfiki, blogi z
opowiadaniami, opowiadania na fejsie? Miałam wątpliwe szczęście z początkami blogowania
(gdzieś w erze przedhistorycznej) trafić
akurat w środowisko mocno piszące. Była wtedy faza na Zmierzch, były wtedy czasy nastoletnie, gdy wszystkie
przedstawicielki płci pięknej wokół mnie próbowały się tak malować, żeby pani
wychowawczyni nie zauważyła, podrywały mało jeszcze zorientowanych w życiu
chłopców z klasy i, niezbyt nimi zadowolone, marzyły o idealnych facetach.
Takich jak z książek, których sporo czytałyśmy w podstawówce, co może wydawać
się dziwne ludziom narzekającym, że młodzież nie czyta. Tak więc owa czytająca
młodzież wpadała na pomysł kreowania własnej rzeczywistości, w której faceci
nie są takimi debilami jak ci ze szkoły, myślący tylko o grach, komputerach i
piwie, a wszystkie dziewczyny są piękne i nie mają pryszczy. Tak, podejrzewam,
narodziły się wszystkie twory wspomniane wyżej jak i spora część dzisiejszej
literatury „młodzieżowej” czy „romansowej”.
Moja początki czytelnictwa internetowego i blogowania ściśle
związane są więc ze złą literaturą. Ileż to naczytałam się beznadziejnych
opowieści, w której on ratował ją, ona go odrzucała, romansowała z jego bratem,
ale potem jednak się przekonywała, a wszystko to było tak pogłębione
psychologicznie jak doktorat o produkcji kiełbasy śląskiej... Ileż to widziałam
blogowych „książek”, które obowiązkowo musiały zaczynać się od zdjęć znanych
aktorek z podpisem, że tak właśnie wyglądają bohaterowie – natomiast gdy
bohaterka wstawała z łóżka, pierwszym punktem był opis jej ubrania, kolor
szminki i cieniu do powiek. Ileż to przeczytałam beznadziejnych fanfików na
podstawie sławnych wtedy książek – niestety, najczęściej był to Harry Potter,
do którego do dzisiaj mam lekki uraz spowodowany zbyt wieloma zderzeniami z
twardym, krzywym piórem nastoletnich fanek. W całym tym syfie dobijał mnie
jeszcze „Victor Gimnazjalista” (czy to jeszcze wychodzi?), z którego
dostawałyśmy z siostrą książki jako nagrody za publikacje (ona fajnie pisała,
ja się raz załapałam z fotkami). Do dzisiaj nie wiem. co z tą wątpliwej jakości
literaturą zrobić, i przed wrzuceniem do pieca tej góry egzaltacji i
stereotypów powstrzymuje mnie tylko fakt, że przeraża mnie widok palonych
książek.
Z tej traumy, z tych przeżyć młodości, obserwowania
mordowanych przecinków, katowanej ortografii, dopieszczanych stereotypów i
łamanego kołem stylu wyrosłam na a) snoba książkowego b) edytora c) człowieka,
który nie czyta złej literatury.
Zatrważająco często słyszę, że ktoś czyta słabe książki „dla
rozrywki i relaksu”. To jakby powiedzieć, że ogląda się dla relaksu palone
wioski, niszczone biblioteki i najazdy barbarzyńców. Choćbym bardzo chciała,
nie umiem dla rozrywki czytać czegoś, co chrzęści w zębach, przynudza, dręczy i
nęka. Jakbym chciała taką rozrywkę to bym poszła przerzucać kamienie z miejsca
na miejsce. Mam swoją kategorię książek dla relaksu, i owszem, nie wchodzą w
nią Historia filozofii ani Lem,
raczej space opera, jakaś fantastyka, jakieś reportaże z podróży czy
XIX-wieczne obyczajówki o życiu wyższych sfer (żadna tam Orzeszkowa, bryyy),
stare romanse. Ale powiedzmy sobie jasno, jest jakiś próg bólu.
A jeżeli już ktoś faktycznie widzi w każdej książce odrobinkę
dobra, ma nieco inne pojmowanie estetyki, a jako dziecko lubił nawet szpinak i
surówki, i tak mu jakoś zostało, to argument jest jeden i bardzo poważny – otóż
mamy mało czasu w życiu. Lubimyczytac.pl dawało kiedyś możliwość wyliczenia,
ile książek przeczytasz do śmierci. Wyniki nie były jakieś szalenie zbliżone do
prawdy, bo przecież nie pamiętam, ile przeczytałam w dzieciństwie, nie wszystko
notuję na tym portalu, a i średnia liczba roczna często mi się zmienia – ale,
bądź co bądź, był to wynik mały. Uświadomił mi, że nawet jeżeli będę pracować
przy książkach i czytać hobbistycznie, nadal mnóstwo świetnych pozycji mnie
ominie, albo nie będę mogła do nich wracać po wielokroć. Przecież chcę
przeczytać znowu Wiedźmina. I Władcę Pierścieni. I całego Pratchetta. Mnóstwo
reportaży, zaległości i nowinki wydawnicze, te wszystkie grube książki, które
profesorowie lubią hodować w gabinetach i jakoś zawsze pamiętają, gdzie co
stoi. Dobrych książek na świecie jest mnóstwo i serce mnie boli, ilekroć
marnuje czas na coś słabego. Dlatego książki złe rzucam przeważnie po kilku
stronach, a najczęściej po pierwszym rażącym błędzie, potknięciu czy
beznadziejnym rozwiązaniu. Obojętnie, czy to uznany w świecie autor, czy nie,
czy wszyscy tę książkę kochają, czy nie. Aczkolwiek autorom daję drugą szansę
inną książką, bo każdemu może się zdarzyć coś słabszego (albo tłumacz z
problemami osobistymi). Nie czytam też książek, które są nietrafionymi
prezentami. To nie moja wina, że ludzi myślą „Ona czyta, trzeba kupić jej
bestseller, najlepiej kryminał, WSZYSCY muszą lubić kryminały”. Co to za
myślenie, to tak jakbym ja każdemu wciskała reprint renesansowych modlitewników
tylko dlatego, że uważam, że są zajebiste (bo są).
Nie czytam złych książek. Naczytałam się już dość, i jak na
razie nikt nie ma dość dobrego argumentu, by mnie przekonać (liczę więc na
Was).
Od razu dodam dla czepliwych – nie mam nic do tego, że
nastolatki publikują w Internecie różne syfy. Niech sobie publikują, od czegoś
trzeba zacząć, ale nie da się w moich oczach wybronić tezy, że te twory są
dobre albo akceptowalne „bo ona dopiero zaczyna i się uczy”. Ani „bo ona porusza trudne tematy”. Mamy
dzisiaj chyba wystarczającą ilość dobrych książek o przemocy w rodzinie/homoseksualizmie/Żydach/transseksualizmie/feministkach
żeby nie wartościować wyżej książek tylko dlatego, że poruszają taki wątek.
A inspiracją do wpisu był zbiór opowiadań „Wiedźmin. Szpony
i kły”, będący cudownym, typowym przykładem złej literatury. Udało mi się
przeczytać ze dwa opowiadania, zanim umarłam i musiałam reanimować się
komiksami, i obydwa były beznadziejne. Inne znudziły mnie już po kilku
linijkach. A tego, w którym non stop jacyś nieubrani kolesie wpadali do karczmy,
długo nie zapomnę. Przepis na epickie wejście i zrobienie rozpierduchy –
totalnie musisz się najpierw rozebrać. Jako fanfiki w Internecie – spoko, jako
literatura, za którą mam płacić – poziom amatorstwa zbliżony do poziomu smogu w
Krakowie. Oczywiście, może któreś z pominiętych opowiadań było spoko, ale
jeżeli przy czytaniu dwudziestu stron spędziłam godzinę, nudząc się bardziej
niż przy tekstach o strukturalizmie, to zaprawdę, nie chcę ryzykować kolejnych
minut z życia.
Nie ryzykujmy swojego intelektu, nie marnujmy życia. Ulisses się sam nie przeczyta. I raczej
nie w jeden wieczór (badania dowiodły, że nawet studenci polonistyki nie są w
stanie tego dokonać).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz