Za dawnych,
blogersko-szczeniackich czasów, bywałam często wciągana do zabaw polegających
na odpowiadaniu na pytania – znacie je zapewne. Przy zagadnieniach „Dlaczego
prowadzisz bloga, skąd taka nazwa, do czego dążysz” itd. z zasady wpisywałam
jakieś śmieszki. Dzisiaj, po wielu odbębnionych godzinach marketingu wiem, że
niestety ludzie i wyszukiwarki nie ciągną do śmieszków, a do powtarzania stale
tych samych fraz, ładnych zdjęć czyjejś mordy na insta, i do autentycznych historii.
Zaserwuję więc Wam autentyczną historię, i to nawet napisaną w pierwszej
osobie. Cieszcie się.
Skąd skursywieni?
O nazwę jestem pytana
najczęściej, i muszę przyznać z ręką na sercu – to nazwa stworzyła tego bloga,
a nie ja. Ja tu nie miałam nic do gadania.
Jeden z moich profesorów
mawiał, że tekst trzeba skursywić. Przypomniało mi się to
nagle, gdy w okresie frustracji i niezadowolenia z blogów zaczęłam się
zastanawiać, czy nie stworzyć bloga typowo hejterskiego, który jechałby równo
po złej literaturze w Internecie i był przeciwieństwem blogów istniejących
tylko dla sponsorów i łykających bezkrytycznie wszystko, co wydawnictwa im
przyślą.
Wiedziałam już, że ta
nazwa mną zawładnęła. Nie będę już w stanie o niej zapomnieć czy ją porzucić.
Powstało nowe, chwytliwe i sprytne słowo, które domaga się swojego udziału w
życiu świata. I nie mogę nim określić jakiegoś malutkiego, niedbale
prowadzonego bloga, który ma być tylko pobocznym projektem mojej frustracji. To
byłoby gorsze niż zmarnowanie. Muszę stworzyć coś dobrego, włożyć w tego bloga
więcej energii i chęci niż w poprzedniego, robić lepszą korektę (korektor u
siebie samego najgorsze błędy przepuszcza, taka prawda), lepsze treści,
wreszcie uzasadnić jakoś swój byt blogowy. Wróciłam do domu i szybko stworzyłam
nowego bloga, modląc się w duchu, żeby ktoś nie wpadł na to przede mną (i
trochę wkurzając się, że ta chwila
olśnienia narzuci mi teraz nową pracę i obowiązki.)
Jak nazwa ma się do bloga?
Jako studentka filologii
polskiej, specjalizująca się w edytorstwie, mam skrzywione podejście do
książek. Stoję w rozkroku między popkulturą, nauką a kulturą wysoką, i w żadnym
z tych środowisk nie umiem się do końca odnaleźć. Jedni uważają mnie za snoba,
inni za pasjonata, kolejni za ziomkówę z drugiego roku, która musi stanowczo
się jeszcze duuużo nauczyć i poprawić ten okropny język. Nie czytam tylko dla
hobby, po szkole oddając się zapomnieniu w objęciach jakiegoś dobrego czytadła,
czytam najwięcej na studia albo dla samokształcenia; czytanie to naraz
obowiązek i hobby, praca i odpoczynek po pracy. Czytam za dużo, psując
statystyki. Czytam klasykę, która dla wielu ludzi jest czymś, co by się chciało
przeczytać, ale jakoś nie wychodzi. Nie czytam książek modnych i popularnych,
bo są za miałkie, powtarzalne, schematyczne. Nie robię z czytania rytuału a z książek
świętości. Czasami nienawidzę książek i mam dość tego, że przez nie psuję sobie
wzrok i większość życia spędzę wpatrując się w literki na ekranie albo
papierze. Mam skursywione podejście
do książek – trochę skrzywione, trochę nie
takie, trochę złe.
A dlaczego liczba mnoga?
Myślę przyszłościowo,
okey? A bardziej na serio, to ten blog nie ma mieć mocno zarysowanego związku
ze mną jako istotą określoną peselem, numerem legitymacji studenckiej czy płcią
(przez pewien czas chciałam pisać o sobie w rodzaju męskim, żeby zobaczyć, czy
to coś zmieni). Może przez fejsa znacie moje imię i nazwisko, wiecie o mnie
jakieś podstawowe rzeczy, ale zachowując bezpieczną liczbę mnogą mogę pozwolić
sobie na większy wewnętrzny obiektywizm i kreowanie się na nowo – jako
autora/ki/ów bloga. W dzisiejszych czasach ochrona prywatności w Internecie to
zabawna i skomplikowana sprawa, więc każdy wybiera sobie i stawia granice,
gdzie mu akurat pasuje – albo i nigdzie.
Poza tym w pierwszej
osobie za dużo gadam.
Nagłówek
O to zostałam zapytana
na fb, więc wyjaśniam:
zapis _skursywieni_ w
Wordzie oraz na czacie na fb zmienia tekst na skursywiony, ale widać to dopiero
po wydruku/wysłaniu treści. Uznałam, że to nawet dowcipne, do tego
minimalistyczne i łatwe do skojarzenia. Zastanawiałam się jeszcze nad zaznaczeniem
tego znakiem edytorskim, czyli linią falistą, ale ona laikom kojarzy się
głównie z błędem, więc nie.
A krab?
Krab po prostu jest,
wybaczcie, nawet ja nie jestem w stanie wymyślić mu jakiegoś wytłumaczenia.
Krab jest autorstwa mojego przyjaciela i jakoś często pojawia się w moim życiu,
a ostatnio używam go jako znak firmowy na robionych notesach. Skoro dawni
drukarze mogli sobie sygnować książki zmutowanymi delfinami, to ja mogę
krabem.
Jeżeli chodzi o misję,
cel bloga i takie tam manifesty, zerknijcie do nowej zakładki „O blogu”. Jeżeli
chodzi o autora prywatnie, zobaczcie „O mnie” albo napiszcie do mnie na fejsie.
Pozdrawiam
graffiti: Poznań, okolice dawnych zakładów naprawczych taboru kolejowego czy jakoś tak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz