11 listopada 2018

Art Spiegelman, Maus





Kiedy szykowałam się do napisania tego wpisu, siedząc na niespecjalnie fascynującej konferencji językoznawczej i przeglądając recenzje innych czytelników, okazało się, że moje notatki składają się głównie z tego, o czym NIE CHCĘ pisać w tej recenzji.

Nie chcę rozwodzić się znowu nad kontrowersjami, czy Polacy są pokrzywdzeni przedstawieniem ich jako świnie czy nie. Za bezsensowne uważam streszczanie tej opowieści, bo przecież wiadomo, o co chodzi; tak samo wszystkim doskonale wiadomo, jak wyglądała wojna z perspektywy Żydów, jak wyglądały obozy, jakie okropieństwa się działy. Czy mam się znowu, za rzeszą podobnych mi recenzentów, historyków, nauczycieli, pisarzy i biografów, rozpisywać nad zbrodniami, mordami, okrucieństwem, odbieraniu ludziom prawa do człowieczeństwa i innymi przypadkami XX wieku?

A już w ogóle irytowało mnie każdorazowe zaskoczenie recenzenta, że tak trudną historię opowiedziano jako „komiks jakby dla dzieci”, „niepoważnymi obrazkami”, „poprzez ludzi z twarzami zwierząt, jak z bajek dla dzieci”, i czy to na pewno pasuje? Wypada? Nie wypada?
Odniosę się tylko do sprawy ostatniej – moim zdaniem ten komiks narysowany normalnie, z postaciami ludzkimi, byłby zwyczajnie zbyt ciężki. A czy się coś narysuje, czy napisze, jaka to w zasadzie różnica?

Podeszłam do Maus bez żadnego założenia interpretacyjnego, i stąd też mój wielki problem z napisaniem więcej niż kilku akapitów o tym dziele. Chciałam zobaczyć człowieka, który poświadczy mi, że coś takiego jak Holocaust naprawdę istniało, nie jest wyłącznie cyframi w podręcznikach, jest raczej milionem osobistych historii, szybciej lub później zakończonych, opowiedzianych lub nie. Zobaczyłam człowieka, i tego, który cudem uniknął śmierci, i tego, który jest już stary, zmęczony, nieco zdziwaczały. Chciałam potraktować ten komiks jako kronikę, nie jako coś co czyta się dla walorów artystycznych, dla oderwania się od życia czy czegokolwiek innego. Plan edukacyjny na pierwszym miejscu, więc zawaliłam naukę i w dwa wieczory przeczytałam całość.





Obudził emocje, ale nic nie stworzył ani nic nie zburzył. Czuję się zaskakująco pusto, może wina bycia człowiekiem dość historycznie uświadomionym. Groza wojny może pobudzić mnie do łez, ale nie jest szokiem, nie jest niczym nienaturalnym. Z zazdrością patrzę na moich uczniów, którzy oburzają się i przejmują wojnami, zadając bezsensowne pytania o to, jak ludzie mogą wywoływać je i się na nie zgadzać.

Oczywiście, bardzo Wam Maus polecam, nawet nie tyle polecam, co nalegam – czytajcie! Miejcie na półkach. Nie bądźcie obojętni na historię! A z książek o Holocauście dostępnych dla zwykłych czytelników ta jest jedną z naprawdę ważnych, obok „Zdążyć przed panem Bogiem” czy innych takich lekturowych. Bo nie wszystko, co podejmuje ten jakże trudny dla ludzi temat, jest czytania warte, o czym bardzo fajnie jest napisane w tym artykule zPrzekroju:

„Mają niestety rację: kicz Holocaustu świetnie się sprzedaje – nie budzi też dzisiaj większych oporów ze strony odbiorców, a często właśnie kiczowaty sposób przedstawienia jest bardziej pożądany.”

Maus jako lektura szkolna? Ja bym głosowała za tym bardzo.



***
Prywata

Jak widzicie, straszliwie trudno skursywionym funkcjonować naraz ze studiami, licencjatem, blogiem i życiem osobisto-koncertowym. Nie zamierzają się jednak poddawać na żadnym froncie!

Czyta się, czyta się sporo, więc dojdzie kilka nowych lektur i tak zwanej klasyki. Chciałabym też rozszerzyć tematykę bloga na inne elementy rzeczywistości mojemu sercu bliskie, czyli kulturę w ujęciu generalnym i szerokim, a szczególnie kulturę miasta Poznań. Czy jest ktoś z Poznania? Z okolic? Czy wpisy poznańskie trafią zupełnie w próżnię? Bardzo chętnie bym Was informowała na fb na przykład o tym, co się ciekawego w mieście dzieje, ale nie wiem, czy byłby jakikolwiek odbiór.

Na fb mało się dzieje, i moja to wina, gdyż zbyt wciągnął mnie instagram. Tam Was przede wszystkim zapraszam, tam jest trochę prywaty, sporo mojego ślicznego wydziału (Collegium Maius w Poznaniu, zalecam je pozwiedzać, jak będziecie, kawa jest prosto i w lewo), trochę moich butów, dużo mojej Ryby, książek, zdjęć na świeżo z biblioteki albo klatki schodowej, zapowiedzi blogowych, i w ogóle wszystkiego, co na blogu nie wyląduje nigdy albo za tysiąc lat. Stronę na fb też postaram się troszkę ruszyć. I oczywiście wszędzie możecie do mnie pisać i zagadywać, jestem człowiekiem bardzo online (stety? niestety?).

Niedługo zacznę też prowadzić instagrama mojego koła naukowego, jeżeli to kogokolwiek interesuje (mnie by interesowało, bo co takiego może wrzucać koło naukowe? no właśnie).

A na koniec macie porządnie już nadgryzionego, absolutnie nie instagramowego rogala świętomarcińskiego, który jest głównym powodem, dla którego lubię to miasto. Bądźmy szczerzy, historię to ma nudną to miasto (praca, praca, praca, ale dla Niemca, wyzwolenie, znowu praca), mało studencką, poziom smogu taki sobie, poziom ładności też, ale nigdy jeszcze nie widziałam tak fajnego sposobu świętowania, jak jedzenie rogali. I to idealnie wpasowane w datę trudną, czyli 11 listopada, który wiemy, jakie emocje budzi.*

*We mnie generalnie pozytywne, ale zanim się zacznie i po tym, jak się skończy – bardzo lubię patrzeć jak się organizuje wielkie imprezy, montuje nagłośnienie i sceny, biega i załatwia rzeczy na ostatnią chwilę, a potem to wszystko sprząta i rozmontowuje, natomiast nie znoszę brać udziału w żadnych spędach publicznych, marszach czy wiecach.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia