16 grudnia 2018

Jak brzydko da się wydać Ziemiomorze, czyli kwestia okładki





Dzisiaj, moi drodzy, poznęcamy się nad grafikami.

Przybywajcie do mnie, ludzie nienawidzący niedziel! Bo mam dzisiaj niezły towar nie wymagający wysiłku intelektualnego na poziomie oglądania amerykańskich seriali dla nastolatek! Dzisiaj porozmawiamy o polskich wydaniach, jamnikach i chorej wyobraźni niektórych grafików.

Kilka miesięcy temu skursywieni zainwestowali oszałamiającą sumę 10 PLN (dwa cydry) w trzy tomy „Ziemiomorza” Ursuli K. Le Guin, nie mając żadnego pojęcia, w co się pakują.

Wpakowali się nie tylko w świat, z którego wraz z każdym kolejnym tomem coraz trudniej wrócić do świata realnego (z ciągłą obawą z tyłu głowy, że będzie jak u Tokarczuk, i w końcu z tej szafy nie wyjdę, zostanę na zawsze...), ale wpakowali się też w wielki problem kolekcjonerski: otóż wydawnictwo Fantom Press zdaje się być typowym wytworem lat 90., który umarł równie szybko jak się narodził, i wydał tylko cztery tomy „Ziemiomorza”. A skursywieni posiadają tylko trzy tak ogólnie.

Jesteśmy w stanie zbierać kolekcję Lema naprzemiennie, z dwóch różnych wydań, w zależności od tego, które lepiej pasuje do danej grubości książki, ale nie jestem w stanie mieć trzy tomy, a nie mieć czwartego! Ale historia ta jest o wiele bardziej tragiczna, moi drodzy.

Uściślijmy, mamy „Czarnoksiężnika z archipelagu” (przeczytanego), „Grobowce Atuanu” (w czytaniu) i „Najdalszy brzeg”. Brakuje nam spójnie z nimi wydanego „Tehanu”. Ale na cykl składa się jeszcze powieść „Inny wiatr”, a w tym wielkim wydaniu wspólnym Prószyńskiego są do tego opowiadania zebrane pod wspólnym tytułem „Opowieści z Ziemiomorza”. Skursywieni stanęli nagle przed strasznym wyborem: czy mieć całą serię Fantom Press (nieszczególnie ładną, ale tanią i klimatyczną) i dokupywać kolejne części składowe w postaci osobnych wydań, czy porzucić ją i kupić wielkie wydanie wspólne (a nie znosimy wielkich, grubych książek, szczególnie że panią Le Guin to się powinno nosić w torebce jak tabletki a nie trzymać na półce).

Spowodowało to wielkie przekopywanie internetu w celu rozejrzenia się po wydaniach. Najlepszym sposobem na odnalezienie wszystkich wydań jest lubimy czytać oraz allegro. Ja wykorzystuję allegro, żeby od razu podliczyć, ile monet muszę stracić na swoje niezdrowe czytelnicze zapędy.

...i żeby popatrzeć sobie, jak różni, pożal się boże, graficy, na przestrzeni lat gwałcą oczy, estetykę i fundamentalne prawa człowieka.

Zapraszam w straszliwą podróż po wydaniach Ziemiomorza, po której zdacie sobie sprawę, że świąteczne pluszaki z cekinami z biedry to szczyt estetyki i artyzmu, a stare centra handlowe wyłożone plastikiem to wysokiej jakości design!

Dzisiaj współpracuję trochę z Piotrem, który o wiele lepiej niż ja zna Ziemiomorze, i został przypadkiem w to wciągnięty, gdy wysyłałam mu screeny najgorszych okładek z Allegro, krztusząc się rosołkiem w uczelnianej stołówce.

Zdjęcia pochodzą głównie z lubimyczytac.pl



Kolaż pierwszy, czyli „Czarnoksiężnik z archipelagu”. Jako że już czytałam, mogę analizować pod kątem treści. Pozostałe będę analizować (znaczy, oczerniać) tylko pod kątem artystycznym, ale generalnie w życiu nie bardzo przejmuje mnie to, czy okładka zgadza się we wszystkim z treścią. Bez przesady, nie interesuje mnie, jaki kolor włosów, oczu czy jakie rysy ma bohater, póki to nie jest istotne dla treści. Oburzanie się, że ziom na okładce według książki powinien mieć oczy ciemniejsze o dwa odcienie i zarost trzydniowy a nie dwudniowy jest straaasznie nastolatkowe, blee.

Co my tu mamy... Tom pierwszy wydawało wielu, jako że jest najbardziej kultowy, z czasem przetrwają najlepsi. Osobiście za najgorsze wydanie uważam nowe wydanie Prószyńskiego. Doprowadziło ono do prawdziwej tragedii – gdy wiele lat temu zobaczyłam tę okładkę, pomyślałam w swojej nastoletniej dumie „Znowu jakaś szmira dla nastolatków pokroju Eragona” (w gimbie nienawidziłam „Eragona”, bym dla mnie uosobieniem szmatowatej fantastyki i prowadził do niechęci do całego gatunku). I przez to jej nigdy nie przeczytałam! Aż do teraz. Tyle bezsensownie zmarnowanych lat... No, a poza tym nie znoszę zdjęć na okładkach. Nigdy. A Ged wygląda tutaj jak mój ex, czego absolutnie nie jestem w stanie znieść, i serio, widzicie tutaj cokolwiek ładnego? No nie!

Fantom Press ma niezbyt udaną okładkę, dość prostą, nawiązującą dobrze do faktu, że cała książka jest o bohaterze i jego cieniu. Sama książka jest typowym tworem lat 90., sypie się i blaknie, robiona bardzo po kosztach, i stąd zapewne wynika prostota okładki (i ten kaptur, podejrzewam że grafik niekoniecznie umiał rysować twarze czy coś takiego). Wulkan w tle jest dość niezrozumiały, ale dodaje grozy, nie? Bo to totalnie jest książka pełna grozy, prawie thriller (...nie...). Jak dla mnie – przaśność lat 90., jak ktoś lubi, to super, jak nie, to jest normalny...

To po prawej to Wydawnictwo Literackie, i Piotr twierdzi, że to dziwny człowieczek z dużą głową na pniu drzewa (a może na statku?). Coś w tym jest, jakaś głowa na pewno, ale czemu, jak, po co... Typografia ładna, ale bez tego dziwnego stworka odbiór byłby znośniejszy.



Druga porcja „Czarnoksiężnika...” dodaje wrażeń. Od lewej, znowu Prószyński, tym razem zaskakująco ładny, minimalistyczny, jak dla mnie najbardziej odpowiadający temu dość filozoficznemu stylowi książki (a nie, jak pozostałe, stylizujący się na typową rozrywkową fantastykę ze smokami, mieczami i nawalanką). Haczyk tkwi w tym, że to wydanie kieszonkowe, a ja wiemy (albo jak się właśnie dowiadujecie) wydania kieszonkowe to zło, bo przeważnie są kiepsko złożone, mają za małe litery, za małe marginesy, i są tak sklejone, że otwiera się je za pomocą dwóch wołów ciągnących w dwóch kierunkach.

Pośrodku chyba najstarsze wydanie Prószyńskiego. Miałam przy nim niejasne wrażenie, że widziałam ten styl już milion razy w różnorakiej fantastyce i s-f, i chyba faktycznie Prószyński swego czasu wydawał wszystko tak samo (Piotr twierdzi, że wygląda jak Thorgal – logiczne, przecież to prawie taka sama fabuła, co nie? xD). Lektura książki ani trochę nie pozwala rozwiązać tajemnicy, co się na tej ilustracji w zasadzie dzieje. 

Ostatnia okładka to moje zaskoczenie, bo pochodzi z akcji „Cała Polska czyta dzieciom”. Ja uważałam, że to nie jest książka dla dzieci, a wydanie jej w takim celu to absurd, aczkolwiek Piotr zbija moją argumentację tym, że sam czytał to w podstawówce i nawet nic mu się nie stało (okey, to kwestia dyskusyjna, czy nic...). A ja wiem, że nie doceniam dzieci, i łaskawie jestem skłonna przyznać, że może nie są aż tak głupie, i warto czytać im mądre książki. I w zasadzie to dziecięce wydanie najbardziej mi się podoba, chociaż specjalnie ładne nie jest, ale jest... łagodne, a ta książka, wbrew pozorom, jest dla mnie bardzo łagodna. 



„Grobowce Atuanu” dopiero zaczęłam, ale wydawnictwa niekoniecznie zaczęły, i teraz mam tylko trzy, wszystkie będące częściami cyklu.

No dobra, nie znalazłam, by Książnica wydała tom pierwszy, ale co tam, mamy tom drugi, czyli ten po prawej. W zasadzie wygląda cacy. Skursywieni mają pewne doświadczenie z handlem książkami przecenionymi, i mają okropny nawyk nadawania ceny na podstawie okładki książki – są jakieś takie cechy, które powodują, że człowiek od razu wie, że to dobre nie będzie, może jakiś międzynarodowy sygnał grafików? Bądź co bądź, widząc tę okładkę, instynkt podpowiada mi „Nie taniej niż 15 zł!”, a to już coś. Niezbyt ładna kreska, ale nie dzieje się tu nic potwornego ani wynaturzonego, a typografia spoko.

Okładeczka środkowa to znany nam Thorgal Prószyński, i patrząc na nią miałam dziwne wrażenie, że taką samą mogliby walnąć do Wiedźmina i nic by mnie nie gryzło. Ba, znając zdolności polskich wydawnictw, jakby walnęli do Tolkiena to też niewielu by protestowało. Motyw „ziomek+ziomeczka+dramatyczne tło” (nowy model rodziny w polskiej fantastyce!) pasuje przecież wszędzie, nie?

Moje Fantom Press używa znowu tego samego wulkanu i pioruna (chwila, czy na tej okładce w ogóle coś się zmienia poza kolorystyką i obręczą?). Okey, moja analiza szczegółowa wykazała, że na szczęście nie jest to ta sama grafika na zasadzie kopiuj-wklej, tylko przerysowane znowu te same motywy. Dodano magiczny hula-hop i zmieniono kolor na niebieski. Nie ma zaskoczenia estetycznego.



W „Najdalszym brzegu” znowu mamy tych samych zawodników, proszę państwa. Kto okaże się najgorszym ziomkiem od okładek?

Fantom Press, uwaga, uwaga, zmienia coś! Mamy nieco inną błyskawicę, nieco inny wulkan, nieco innego ziomeczka, któremu zimno w uszy, i połączenie kolorystyki dwóch poprzednich tomów, morze pomidorówki oraz wielką jaszczurkę, która na żywo wygląda jeszcze bardziej absurdalnie! Cóż za brawura...!

Książnica utrzymuje zimowy sznyt i tego samego rysownika, który nie lubi rysować więcej niż jednej osoby naraz. Tym razem ziomek gdzieś idzie. Sądząc po lasce, nie jest to historia podróży arktycznych z XIX wieku ani nietypowa książeczka edukacyjna o ludach Syberii.

Prószyński serwuje znanego nam już ciemnowłosego gostka w nowej sytuacji lirycznej, tym razem w tandemie z czymś, co Piotr nazwał „kraina umarłych w postaci czarnego gluta z pazurami” oraz z wewnętrznym landszafcikiem z duchami na pierwszym planie. Po dalszej obserwacji można zauważyć, że glut ma oko, i może być też smokiem, a skursywieni wysunęli odważną tezę, że ma też język, i to liżący gostka po szyi (cóż za perwersja!), co Piotr skomentował krótkim „Ojej... Blee...”, noo ale to może być nadinterpretacja. Sama okładka to dramatyczny groch z kapustą, a może kapusta z grzybami, przecież zaraz święta.



„Tehanu”

Jak już męczymy Prószyńskiego... Cóż to za lot w stronę zachodzącego... oka Saurona? No dobra, to chyba bardziej jakiś smok, jak wspominałam, nie znam treści, aczkolwiek Piotr oburzył się, że tom najbardziej poświęcony kobiecości nie ma kobiety na okładce. Może rysownik zgubił gdzieś tę babkę z części z obrazkiem rodzinnym?  Tym razem przynajmniej mamy kompozycję z grubsza zrozumiałą.

Za to niesamowicie postarało się Fantom Press, niszcząc wszystko to, co stworzyli wcześniej. Wszystko wskazuje na to, że grafik odkrył istnienie więcej niż dwóch fontów i... stały się rzeczy straszne. Cztery różne fonty na jednej okładce, jeden szeryfowy, jeden wyjebany w kosmos, plus ozdobny wzorek, dobrze, że jeszcze w wolne miejsca nie wcisnęli tam Hitlera, reklamy proszku do prania i kota. Nic w warstwie typograficznej nie zgadza się z poprzednimi wydaniami, nawet logo się zmieniło – ale obrazek został podobny, żebyśmy mogli ponapawać się tym, jak to się wszystko gryzie. Niestety, styl ilustracji się diametralnie zmienił na jakieś rozmyte coś, tracąc cały urok siermiężnej kreski tomów poprzednich. Obok pana zakapturzonego pojawia się absurdalny smok jak z bajek dla dzieci, oraz, niestety, dziecko (chyba?). Zamiast naszego kochanego wulkany i piorunów mamy okropne gwiazdki i tego straszliwego bachora, który wygląda jak wariacja na temat „typowy uroczy dzieciak z bogatej rodziny z XIX-wiecznej Anglii”. Dobra, jeżeli nie czujecie tego porównania, to spójrzcie na jego grzywkę i wszystko stanie się jasne. Skursywieni muszą napić się herbatki (z procentami) i chwilę odsapnąć po tym cherubinku.

No dobrze, a Książnica? Mamy zamek, mamy babeczkę o trochę przesadzonej facjacie, moim skromnym zdaniem, pasującej bardziej do jakiegoś harlekina, ale Piotr twierdzi, że do treści pasuje. Tracimy stylistykę zimową, nic ładnego nie dostajemy w zamian. Niekoniecznie jest to książka, którą bym obkładała szarym papierem... Ale szału nie ma.


Doczekaliście się! Ostatni tom, „Inny wiatr”. Bywało zabawniej, moi mili, ale proszę o chwilę uwagi.

Wydawnictwo Fantom Press niestety nas pożegnało, zapewne zdążyło upaść – szybko znalazłam je w internecie i wychodzi na to, że miało spore zasługi w kwestii sprowadzania do Polski ważnych książek oraz w kwestii gwałcenia gustów estetycznych Polaków przez całe lata 90. Niesamowity jest dorobek tego wydawnictwa, serio, patrzcie co znalazłam o nim w internetach. 

Ech, Fantom Press, a tak paskudnie mogliście wydać „Inny wiatr”... Bez was będzie nudno, czyli od Książnicy znowu zima i smutny koleś, a u Prószyńskiego mała rewolucja artystyczna. Po ostatnim oczowo-ropno-językowym chaosie tym razem mamy zwrot w zupełnie nowy rodzaj brzydkich ilustracji w bardzo optymistycznym, kolorowym klimacie. Gostek zaczął ubierać się na kolorowo i najwidoczniej zainwestował z kolorowego smoka, który wygląda trochę jak stary, gruby jamnik mojej sąsiadki z bloku (taki, któremu nie kupuje się ubranka na zimę tylko plandekę). Wydaje mi się, że niezwykle ważnym elementem treści musi być chodzenie z pochyloną głową, jakby bohater właśnie miał taki smutny przypadek, jak ja niedawno, czyli nagle zgubił w trawie guzik od dżinsów, sikając w plenerze. Jeżeli tak to współczuję. Nie wiem tylko, czy smok cokolwiek w takiej sytuacji pomoże. 


I tym optymistycznym akcentem kończymy dzisiejsze nękanie, którego napisanie, mimo że zupełnie pozbawione elementów intelektualnych, zajęło mi kilka dobrych godzin. Mamy nadzieję, że bawiliście się dobrze i zrozumieliście swoiste poczucie humoru i estetyki skursywionych. Bo można nie zwracać uwagi na okładki i wydanie, i żyć spokojnie, a można zwracać i żyć na wielkiej karuzeli wkurwu i zachwytu na przemian, co Wam serdecznie polecamy.

I dziękuję Piotrowi za komentarz i fakt, że wreszcie mogłam pisać w liczbie mnogiej bez elementu schizofrenicznego. Nie przyzwyczajajcie się, w kolejnych postach znowu będę jedną osobą w wielu osobach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia