20 czerwca 2019

Olga Hund, Psy ras drobnych, prawie recenzja




Uwaga, ten tekst może być niestrawny do czytania, bo oryginalnie pisałam go na zajęcia z literatury najnowszej. Nawet po poprawkach jest nieco sztywniacki i nie wyraża do końca mojego chaotycznego podejścia do kwestii własnego stylu. Możecie być lekko rozczarowani albo zupełnie oczarowani tym, że w końcu napisałam coś, co ma wstęp, rozwinięcie, zakończenie i formę prawdziwej recenzji. Będę bardzo wdzięczna za odzew, czy wolicie teksty takie jak ten, czy zwyczajne.

***

Od wydania książki minęło już trochę czasu, można więc zerknąć też na jej odbiór w Internecie. Powszechnym problemem wśród nieprofesjonalnych recenzentów wydaje się traktowanie utworu Olgi Hund jak  relacji ze szpitala psychiatrycznego, mającej na celu pokazanie, że wcale nie jest tam tak ładnie i sympatycznie, jak by wskazywało na to niektóre teksty kultury popularnej; że książka ma pozbawiać złudzeń, których przecież zapewne żaden jej świadomy czytelnik nie ma. I to właśnie niezbyt do mnie przemawia, a najbardziej lubię robić we wpisach zahaczki o takie rzeczy, które nie przemawiają.

Wydaje mi się, że Olga Hund nie stworzyła reportażu; „Psy ras drobnych” to literatura piękna, w pewien sposób poetycka, choć brutalna, wymykająca się prostym i jednoznacznym interpretacjom czy wyciąganiu publicystycznych wniosków. Mimo, że tematów i komentarzy społecznych w niej nie brakuje.

Sama Olga Hund w wywiadzie dla Małego Formatu wspomina, że nie jest to reportaż i nie chce określać, czy w ogóle była kiedyś w szpitalu psychiatrycznym, pisze pod pseudonimem, żeby uniknąć sprawdzania jej życiorysu czy podważania autentyczności jej zapisków. Nie jest to literatura terapeutyczna, mająca pomóc, a raczej taka pozwalająca na rozładowanie napięcia, wyrzucenia z siebie złości i smutku, mówi.

„Psy ras drobnych” to  krótkie teksty, pocztówki, zapisy w dzienniku, długie raz na kilka akapitów, a raz na trzy dobitne słowa („Kurwa, ale nudno”). Wspomnienia z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Są one nieuporządkowane, czy może właśnie specyficznie uporządkowane, ale bez dat, bez poczucia upływającego czasu, który w szpitalu staje się raczej trwaniem. Narratorka ma dwadzieścia osiem lat, skończone studia i duże doświadczenie w przebywaniu w szpitalach psychiatrycznych, poczynając od czasów, gdy była dzieckiem i przynosiła potrzebne rzeczy swojej mamie do tegoż samego Kobierzyna (tylko warunki sanitarne poprawiły się po dotacjach z Unii, reszta – cudownie znajoma). Próbuje uporządkować czas, którego nie pamięta, pozbierać wspomnienia z kart wypisowych.

Książka nie skupia się wyłącznie na osobie narratorki i jej problemach z chorobą. One są, ale na marginesie. Nie jest to rozpaczliwy pamiętnik z trudnego okresu w życiu (gdyby był, ta recenzja byłaby o wiele bardziej krytyczna i łatwiejsza do napisania...) Prawdziwą bohaterką są kobiety z całego oddziału, ujęte razem i osobno, składające się na mozaikę problemów, charakterów i wydarzeń. Każda z nich ma własną historię, tę z oddziału i tę wcześniejszą.

Kobiety ze szpitala są społecznymi wyrzutkami, zbieraniną osób dysfunkcyjnych, chorych, zapomnianych. „Właśnie o nich samych mówię, ale o sobie też że nie nazywam się Hund, zmyśliłam to. Mogłabym się przecież nazywać zwyczajniej, jak one [...], ale wtedy mogłaby wam umknąć to nazwisko i zapomnielibyście, a nie chcę zostać całkiem sama.” Przed zupełnym zapomnieniem, zatarciem ich śladów w świecie i świata w nich samych, ratują je totemy, drobne rzeczy, które są wartościowe tylko dla nich samych: „Gdyby nie papiery [...] i gdyby nie ich drobne przedmioty: łyżka ze stołówki, modlitewnik, zdjęcie dwóch yorków wyszarpane z gazety [...] wyprana siata reklamowa, złożona równo – nikt by nie pamiętał, że te kobiety, które dzisiaj są tutaj, w ogóle żyły”.

Szpital przedstawiony jest specyficznie, jakby przez grubą warstwę waty, przez pryzmat otępienia spowodowanego lekami. Narratorka opisuje nieludzkie traktowanie pacjentek, ich problemy, krzyki, jęki, płacz, maniakalne zachowania, złe warunki życia, ale dochodzi to do nas w formie jakby zniekształconej, groteskowej. Czujemy się nieswojo, z jednej strony czytając, że jedna z pacjentek siedzi pod gabinetem pielęgniarek i miarowo zawodzi przez cały dzień, żeby ją wypuszczono, z drugiej strony dostające ten opis w stanie suchym i bez emocji. Nie wiemy, czy mieć łzy w oczach, czy nie. Przejmować się czy nie? Wszystko jest nieco groteskowe, też wygląd pacjentek – zaniedbane przez brak odpowiedniej higieny w szpitalu, przez niszczące zdrowie leki, ubrane w dziwnie dobrane elementy piżam, szlafroków, kapci.



Szpital stanowi u Hund małą, zorganizowaną społecznością o dużym poczuciu przynależności, jednocześnie opartą na skomplikowanych wzajemnych uczuciach –  od litości do nienawiści. „Nowymi trzeba najpierw gardzić, potem ich przyzwyczajać i opalić z ostatniej fajki. Potem można zacząć lubić, ale na chwilę, do pierwszej kłótni” – tłumaczy narratorka zasady życia. Opinię o nowo przybyłych wyrabia się na podstawie tego, czy przybyli karetką, czy taksówką, i czy taksówkarz był przystojny. Dziwna i osobliwa jest ta wspólnota ludzi chorych, targanych sprzecznymi, absurdalnymi i silnymi emocjami wywołanymi chorobą, trudna do uchwycenia i jednoznacznego opisu.

„Wchodzę na oddział i słyszę smutne wycie. Ekstra, myślę, to tak tu będzie teraz, kurwa, codziennie, ale przecież nie powiem autystce Gosi, że ma zamknąć mordę” – kipi złością narratorka, pojawiając się w szpitalu, ale jej podejście do innych chorych dalekie jest od nienawiści. Przypomina raczej współczucie, pewną tkliwość, przeplataną momentami antypatii, ale pełną zrozumienia i poczucia wspólnoty. „Po chłodnej podłodze przechadzają się już pierwsi wybudzeni pacjenci, tak krusi, jakby przypłynęli tu na liściach nenufarów” – pisze, zaskakująco poetycko, by zaraz opisywać wzajemną niechęć pacjentów do siebie, wyzywanie się i budowanie poczucia własnej godności kosztem innych, którzy mają gorzej. Pacjenci domagają się izolatki dla ciężkich przypadków – „A może to instynkt? Jak zwierzęta odganiające ze stada śmiertelnie chore osobniki, i my chcemy pozbyć się umierających i najciężej chorych.” – bez sztucznie kreowanego współczucia zastanawia się narratorka.

Przede wszystkim jednak Olga Hund pisze o społeczeństwie, w którym kobietom przyszło żyć, i którego opresyjność i patologiczność doprowadziły je do szpitala. Choroby psychiczne nie są w „Psach ras drobnych” romantycznymi, „literackimi”, przypadłościami wrażliwych poetów i kobiet-wiedźm. „[Ludzie] Myślą też, że na oddziałach psychiatrycznych znajdują się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące językami szeptuchy.”

Na fatalną sytuację kobiet w szpitalu wpłynął też świat, w którym żyły, który odrzucał je i niszczył. „większość dziewczyn na oddziałach nie jest aż tak szalona, i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie, matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.” Sytuacja ekonomiczna i społeczna, przemoc domowa, dysfunkcyjne rodziny, wszystko to, co czeka za murami szpitala, jest, jak się zdaje, głównym  i najbardziej palącym dla Olgi Hund tematem. Opisuje kobiety z traumatyczną przeszłością, kobiety chore i zupełnie niezrozumiałe. Z fragmentów opowieści, które one snują, wyczytuje się ich losy. „ Waldek mówił też Wiolce, że do szpitala z lenistwa poszła, choć sam zawezwał karetkę, jak już odciął jej pasek. [...]Wiola natomiast uwierzyła, że jest leniwa i teraz lekarzy przekonuje, że zachorowała z lenistwa.”, wspomina narratorka. A w innym miejscu opowiada o Karolinie i jej relacji z zięciem: „I drze się, że życie bez niej byłoby zajebiste [...] I że teściowa to ma gdzie indziej mieszkać, a nie z córką i zięciem bo to rodzinę demoralizuje. Na Cmentarzu Batowickim powinna mieszkać”. Czyż to nie jest przeokropne? A to tylko kilka zdań, sprawnie i minimalistycznie nakreślone kilkadziesiąt akapitów, 117 stron.

Inna bohaterka, Ania, odtwarza ciągle przerażający cykl pracy w korpo „mówi, że załatwia ważne rzeczy i od niej zależy powodzenia projektu”, jest perfekcjonistką, szamoce się i biega nerwowo, a potem siedzi kilkanaście godzin bez ruchu.

Szpital jest „antyarką” załadowaną „smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza.” 
I ten cytat chyba najbardziej ruszył mnie emocjonalnie, na tyle, że jak już się przeprowadzę, to wyląduje u mnie na ścianie, żeby straszyć współlokatorki (razem z  wierszem o Holocauście). Leczenie psychiatryczne – u Olgi Hund –  nie ma  nikomu pomóc, a jedynie wyjąć ze świata i czasu, zebrać te wszystkie odrzucone i dysfunkcyjne jednostki w jednym miejscu, w nadziei, że może „wymrą” w nich te choroby, te nieszczęścia. „Szpital to wczasy dla smutnych dzieci. Żeby wszystkie były w jednym miejscu” – wyjaśnia na początku książki narratorka, i ta pesymistyczna, pełna rezygnacji metafora, rozwija się dalej, pokazując pacjentów jako chore, marudne i rozczarowane dzieci, szpital jako miejsce najmniej skupione na leczeniu – jak leczyć lekami coś, co wynika z samych głębin naszych rodzin, naszego państwa, systemu społecznego?

„Psy ras drobnych” to książka, która nie rozczarowuje, chyba że faktem, że tak szybko się kończy. Ja bym czytała więcej. Olga Hund pisze naraz książkę niezwykle uniwersalną, jeżeli chodzi o opis chorych psychicznie, oraz zawieszoną tu i teraz, komentującą rzeczywistość, jeżeli chodzi o opisywane historie i relacje. Książkę smutną, ironiczną, łagodną, absurdalną, pełną empatii i złości, a dla mnie najlepszą książkę o szpitalu psychiatrycznym, jaką czytałam. Jak wiecie, nie oceniam książek, raczej też ich nikomu nie polecam i nie odradzam, nie nadaję gwiazdek i zupełnie nie umiem wbić książki w punktację od 1 do 10, ale jeżeli po przeczytaniu tego tekstu nie czujecie się zachęceni, to znak, że coś źle napisałam. Idźcie i czytajcie!

***
Jeżeli się Wam podobało, tradycyjnie zapraszam na instagrama, gdzie ciągle piszę głupoty, i facebooka, gdzie czasami piszę coś mądrego. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia