Uwaga, ten tekst może być niestrawny do czytania, bo
oryginalnie pisałam go na zajęcia z literatury najnowszej. Nawet po poprawkach
jest nieco sztywniacki i nie wyraża do końca mojego chaotycznego podejścia do
kwestii własnego stylu. Możecie być lekko rozczarowani albo zupełnie oczarowani
tym, że w końcu napisałam coś, co ma wstęp, rozwinięcie, zakończenie i formę
prawdziwej recenzji. Będę bardzo wdzięczna za odzew, czy wolicie teksty takie
jak ten, czy zwyczajne.
***
Od wydania książki minęło już trochę czasu, można
więc zerknąć też na jej odbiór w Internecie. Powszechnym problemem wśród
nieprofesjonalnych recenzentów wydaje się traktowanie utworu Olgi Hund jak relacji ze szpitala psychiatrycznego, mającej
na celu pokazanie, że wcale nie jest tam tak ładnie i sympatycznie, jak by
wskazywało na to niektóre teksty kultury popularnej; że książka ma pozbawiać
złudzeń, których przecież zapewne żaden jej świadomy czytelnik nie ma. I to
właśnie niezbyt do mnie przemawia, a najbardziej lubię robić we wpisach zahaczki
o takie rzeczy, które nie przemawiają.
Wydaje mi się, że Olga Hund nie stworzyła reportażu;
„Psy ras drobnych” to literatura piękna, w pewien sposób poetycka, choć
brutalna, wymykająca się prostym i jednoznacznym interpretacjom czy wyciąganiu
publicystycznych wniosków. Mimo, że tematów i komentarzy społecznych w niej nie
brakuje.
Sama Olga Hund w wywiadzie dla Małego Formatu
wspomina, że nie jest to reportaż i nie chce określać, czy w ogóle była kiedyś
w szpitalu psychiatrycznym, pisze pod pseudonimem, żeby uniknąć sprawdzania jej
życiorysu czy podważania autentyczności jej zapisków. Nie jest to literatura
terapeutyczna, mająca pomóc, a raczej taka pozwalająca na rozładowanie
napięcia, wyrzucenia z siebie złości i smutku, mówi.
„Psy ras drobnych” to krótkie teksty, pocztówki, zapisy w
dzienniku, długie raz na kilka akapitów, a raz na trzy dobitne słowa („Kurwa,
ale nudno”). Wspomnienia z pobytu w szpitalu psychiatrycznym w Kobierzynie. Są
one nieuporządkowane, czy może właśnie specyficznie uporządkowane, ale bez dat,
bez poczucia upływającego czasu, który w szpitalu staje się raczej trwaniem. Narratorka
ma dwadzieścia osiem lat, skończone studia i duże doświadczenie w przebywaniu w
szpitalach psychiatrycznych, poczynając od czasów, gdy była dzieckiem i
przynosiła potrzebne rzeczy swojej mamie do tegoż samego Kobierzyna (tylko
warunki sanitarne poprawiły się po dotacjach z Unii, reszta – cudownie znajoma).
Próbuje uporządkować czas, którego nie pamięta, pozbierać wspomnienia z kart
wypisowych.
Książka nie skupia się wyłącznie na osobie
narratorki i jej problemach z chorobą. One są, ale na marginesie. Nie jest to
rozpaczliwy pamiętnik z trudnego okresu w życiu (gdyby był, ta recenzja byłaby
o wiele bardziej krytyczna i łatwiejsza do napisania...) Prawdziwą bohaterką są
kobiety z całego oddziału, ujęte razem i osobno, składające się na mozaikę
problemów, charakterów i wydarzeń. Każda z nich ma własną historię, tę z
oddziału i tę wcześniejszą.
Kobiety ze szpitala są społecznymi wyrzutkami,
zbieraniną osób dysfunkcyjnych, chorych, zapomnianych. „Właśnie o nich samych
mówię, ale o sobie też że nie nazywam się Hund, zmyśliłam to. Mogłabym się
przecież nazywać zwyczajniej, jak one [...], ale wtedy mogłaby wam umknąć to
nazwisko i zapomnielibyście, a nie chcę zostać całkiem sama.” Przed zupełnym
zapomnieniem, zatarciem ich śladów w świecie i świata w nich samych, ratują je
totemy, drobne rzeczy, które są wartościowe tylko dla nich samych: „Gdyby nie
papiery [...] i gdyby nie ich drobne przedmioty: łyżka ze stołówki, modlitewnik,
zdjęcie dwóch yorków wyszarpane z gazety [...] wyprana siata reklamowa, złożona
równo – nikt by nie pamiętał, że te kobiety, które dzisiaj są tutaj, w ogóle
żyły”.
Szpital przedstawiony jest specyficznie, jakby
przez grubą warstwę waty, przez pryzmat otępienia spowodowanego lekami.
Narratorka opisuje nieludzkie traktowanie pacjentek, ich problemy, krzyki,
jęki, płacz, maniakalne zachowania, złe warunki życia, ale dochodzi to do nas w
formie jakby zniekształconej, groteskowej. Czujemy się nieswojo, z jednej
strony czytając, że jedna z pacjentek siedzi pod gabinetem pielęgniarek i
miarowo zawodzi przez cały dzień, żeby ją wypuszczono, z drugiej strony dostające
ten opis w stanie suchym i bez emocji. Nie wiemy, czy mieć łzy w oczach, czy
nie. Przejmować się czy nie? Wszystko jest nieco groteskowe, też wygląd
pacjentek – zaniedbane przez brak odpowiedniej higieny w szpitalu, przez
niszczące zdrowie leki, ubrane w dziwnie dobrane elementy piżam, szlafroków,
kapci.
Szpital stanowi u Hund małą, zorganizowaną
społecznością o dużym poczuciu przynależności, jednocześnie opartą na
skomplikowanych wzajemnych uczuciach –
od litości do nienawiści. „Nowymi trzeba najpierw gardzić, potem ich
przyzwyczajać i opalić z ostatniej fajki. Potem można zacząć lubić, ale na
chwilę, do pierwszej kłótni” – tłumaczy narratorka zasady życia. Opinię o nowo
przybyłych wyrabia się na podstawie tego, czy przybyli karetką, czy taksówką, i
czy taksówkarz był przystojny. Dziwna i osobliwa jest ta wspólnota ludzi
chorych, targanych sprzecznymi, absurdalnymi i silnymi emocjami wywołanymi
chorobą, trudna do uchwycenia i jednoznacznego opisu.
„Wchodzę na oddział i słyszę smutne wycie. Ekstra,
myślę, to tak tu będzie teraz, kurwa, codziennie, ale przecież nie powiem
autystce Gosi, że ma zamknąć mordę” – kipi złością narratorka, pojawiając się w
szpitalu, ale jej podejście do innych chorych dalekie jest od nienawiści.
Przypomina raczej współczucie, pewną tkliwość, przeplataną momentami antypatii,
ale pełną zrozumienia i poczucia wspólnoty. „Po chłodnej podłodze przechadzają
się już pierwsi wybudzeni pacjenci, tak krusi, jakby przypłynęli tu na liściach
nenufarów” – pisze, zaskakująco poetycko, by zaraz opisywać wzajemną niechęć
pacjentów do siebie, wyzywanie się i budowanie poczucia własnej godności
kosztem innych, którzy mają gorzej. Pacjenci domagają się izolatki dla ciężkich
przypadków – „A może to instynkt? Jak zwierzęta odganiające ze stada
śmiertelnie chore osobniki, i my chcemy pozbyć się umierających i najciężej
chorych.” – bez sztucznie kreowanego współczucia zastanawia się narratorka.
Przede wszystkim jednak Olga Hund pisze o
społeczeństwie, w którym kobietom przyszło żyć, i którego opresyjność i
patologiczność doprowadziły je do szpitala. Choroby psychiczne nie są w „Psach
ras drobnych” romantycznymi, „literackimi”, przypadłościami wrażliwych poetów i
kobiet-wiedźm. „[Ludzie] Myślą też, że na oddziałach psychiatrycznych znajdują
się tylko seryjne morderczynie, wiedźmy, mówiące językami szeptuchy.”
Na fatalną sytuację kobiet w szpitalu wpłynął też
świat, w którym żyły, który odrzucał je i niszczył. „większość dziewczyn na oddziałach
nie jest aż tak szalona, i pamięta, co robili im ojcowie, wujkowie, mężowie,
matki, co robił im Kościół, ZUS i rynek pracy.” Sytuacja ekonomiczna i
społeczna, przemoc domowa, dysfunkcyjne rodziny, wszystko to, co czeka za
murami szpitala, jest, jak się zdaje, głównym
i najbardziej palącym dla Olgi Hund tematem. Opisuje kobiety z
traumatyczną przeszłością, kobiety chore i zupełnie niezrozumiałe. Z fragmentów
opowieści, które one snują, wyczytuje się ich losy. „ Waldek mówił też Wiolce,
że do szpitala z lenistwa poszła, choć sam zawezwał karetkę, jak już odciął jej
pasek. [...]Wiola natomiast uwierzyła, że jest leniwa i teraz lekarzy
przekonuje, że zachorowała z lenistwa.”, wspomina narratorka. A w innym miejscu
opowiada o Karolinie i jej relacji z zięciem: „I drze się, że życie bez niej
byłoby zajebiste [...] I że teściowa to ma gdzie indziej mieszkać, a nie z
córką i zięciem bo to rodzinę demoralizuje. Na Cmentarzu Batowickim powinna
mieszkać”. Czyż to nie jest przeokropne? A to tylko kilka zdań, sprawnie i
minimalistycznie nakreślone kilkadziesiąt akapitów, 117 stron.
Inna bohaterka, Ania, odtwarza ciągle przerażający
cykl pracy w korpo „mówi, że załatwia ważne rzeczy i od niej zależy powodzenia
projektu”, jest perfekcjonistką, szamoce się i biega nerwowo, a potem siedzi
kilkanaście godzin bez ruchu.
Szpital jest „antyarką” załadowaną „smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza.”
I ten cytat chyba najbardziej ruszył mnie emocjonalnie, na tyle, że jak już się
przeprowadzę, to wyląduje u mnie na ścianie, żeby straszyć współlokatorki
(razem z wierszem o Holocauście).
Leczenie psychiatryczne – u Olgi Hund – nie ma
nikomu pomóc, a jedynie wyjąć ze świata i czasu, zebrać te wszystkie
odrzucone i dysfunkcyjne jednostki w jednym miejscu, w nadziei, że może „wymrą”
w nich te choroby, te nieszczęścia. „Szpital to wczasy dla smutnych dzieci.
Żeby wszystkie były w jednym miejscu” – wyjaśnia na początku książki
narratorka, i ta pesymistyczna, pełna rezygnacji metafora, rozwija się dalej,
pokazując pacjentów jako chore, marudne i rozczarowane dzieci, szpital jako
miejsce najmniej skupione na leczeniu – jak leczyć lekami coś, co wynika z
samych głębin naszych rodzin, naszego państwa, systemu społecznego?
„Psy ras drobnych” to książka, która nie rozczarowuje,
chyba że faktem, że tak szybko się kończy. Ja bym czytała więcej. Olga Hund
pisze naraz książkę niezwykle uniwersalną, jeżeli chodzi o opis chorych
psychicznie, oraz zawieszoną tu i teraz, komentującą rzeczywistość, jeżeli
chodzi o opisywane historie i relacje. Książkę smutną, ironiczną, łagodną,
absurdalną, pełną empatii i złości, a dla mnie najlepszą książkę o szpitalu
psychiatrycznym, jaką czytałam. Jak wiecie, nie oceniam książek, raczej też ich
nikomu nie polecam i nie odradzam, nie nadaję gwiazdek i zupełnie nie umiem
wbić książki w punktację od 1 do 10, ale jeżeli po przeczytaniu tego tekstu nie
czujecie się zachęceni, to znak, że coś źle napisałam. Idźcie i czytajcie!
***
Jeżeli się Wam podobało, tradycyjnie zapraszam na instagrama, gdzie ciągle piszę głupoty, i facebooka, gdzie czasami piszę coś mądrego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz