Próba zrecenzowania tego wiekopomnego dzieła byłaby dowodem
jedynie mojej pychy i zaślepienia, które nie przystoi adeptowi sztuk
humanistycznych ani adeptowi żadnej nauki w ogóle. Pycha i przekonanie o sile
własnych sądów jest cechą głupców, a nie mędrców, moi drodzy. Za dużo o „Władcy
Pierścieni” i jego twórcy już napisano; jest nawet na moim wydziale fakultet w
tej tematyce. Cokolwiek spróbuję Wam powiedzieć, będzie za mało, za płytko i za
słabo, lepiej więc przekażę Wam tylko część własnych przemyśleń i spostrzeżeń –
i o książce, i o sobie, a głównie o indywidualnym odbiorze. Zaznaczam z góry,
że specjalnie się tolkienologią nie
zajmowałam, bo uważam to za dział nauki tak obszerny, że liźnięcie go jedynie
jest dla niego obrazą, a poznanie wymaga studiów zbyt obszernych jak na moje
możliwości. W skrócie: prawdziwe teksty o „Władcy Pierścieni” czytajcie u Tolkienowych
fanów, mi dajcie napisać od serca, co myślę.
Każdy czytał, oglądał albo słyszał o „Władcy Pierścieni”.
Nie da się praktycznie funkcjonować w naszej kulturze bez podstawowych informacji
o Pierścieniu, jakby co najmniej funkcjonował w naszym własnym uniwersum, i
zniszczenie go było dla nas żywotnym problemem (czy Tolkienowi przypadkiem nie
udało się wcisnąć w myśl naszego świata mitologię swojego własnego świata?).
Sama jako dziecko pamiętam teczkę mojego taty z wizerunkiem Pierścienia ze
świetlistym napisem, wyrytym mocno w mojej pamięci. Pamiętam jakieś określone
sceny z filmów, które oglądałam po milion razy na malutkim ekranie. Pamiętam
doskonale, że moja mama zawsze najbardziej lubiła Legolasa i zarażała mnie
sympatią do elfów w ogóle. Jak to jest wychowywać się bez „Władcy Pierścieni”?
Nawet sobie nie wyobrażam.
Gdy miałam kilkanaście latek nagrywałam na cegłofonie
czyjejś matki czy tam ojca ekranizację „Władcy Pierścieni” mocno inspirowaną
filmem, wraz z rodzeństwem bliższym i dalszym. Na nieszczęście, nagranie to
przetrwało, więc mogłam niedawno obserwować moje bliższe i dalsze rodzeństwo
bezwładnie biegające i zaprawdę potępieńczo drące japę, najwyraźniej w imię
jakichś wyższych idei kinematograficznych. Było to zarazem przerażające i
fascynujące, możecie mi wierzyć.
Ja na dodatek mam mamę szczerze lubującą się w fantastyce i
s-f. Zawsze dziwnie to wypada, gdy książki na prezent szukam dla mamy w dziale „Fantastyka
młodzieżowa” zamiast „Kulinaria” albo „Literatura kobieca”, jak dla jakiejś
prawdziwej matki. Bywa. Rodzicielka moja ma swój egzemplarz „Władcy Pierścieni”
w tomach trzech, z których jest niezwykle dumna, bowiem to pierwsze wydanie w
wolnej Polsce. Dodać też należy, że to prawdopodobnie najgorzej wydana książka
w tym kraju od kiedy wynaleziono druk. Nie spodziewałam się nigdy, że zobaczę
książkę złożoną bez wyjustowania. Na zajęciach pokazywano nam ją jako
antyprzykład, bo edytorzy ogólnie lubią popastwić się nad dziełami kolegów po
fachu, i wyobraźcie sobie mój szok, gdy odkryłam, że tym książkowym potworkiem
jest ów matczyny święty Tolkien.
Na wszelki wypadek jej nie uświadamiałam. A pożyczyć go
mogłam tylko do zdjęć, broń Boże do czytania (zapewne by się rozleciał).
Mama, chcąc naturalnie zarazić nas swoim gustem literackim,
czytała nam do snu „Hobbita”, i to czytanie wpłynęło na, myślę, całościowy
odbiór „Władcy Pierścieni” w moim dorosłym życiu. „Hobbit” cudnie nadaje się
jako baśń czytana wieczorem dzieciom, żeby miały się czym przejmować, czyje
przygody przeżywać potem całymi dniami, żeby w jakiś jeszcze świat móc się
zanurzyć i z niego czerpać podświadomie pewną mądrość. „Władca Pierścieni” jest
za to dla tych samych dzieci, gdy już mają dwadzieścia jeden lat i nadal
potrzebują baśni, opowieści snutej przy ognisku, o mądrości, o dobrych i złych
stworzeniach i o smętnych kurhanach dawnych, wspaniałych władców.
Tolkien bardzo słusznie zwrócił uwagę, że jego świat nie zgadza się z zasadami
panującymi w naszym świecie, i nie można przykładać wydarzeń z
jednego do drugiego, mrucząc „O, on totalnie chciał przez to przedstawić drugą
wojnę światową...”. Postanowiłam w dobieraniu perspektywy, z której będę
analizować tę lekturę, zaufać twórcy, i im bardziej się w nią zagłębiam, tym
bardziej widzę, że te światy egzystują w zupełnie innych wymiarach. Odbiera mi
to ochotę do szczegółowej analizy i interpretacji, zachęca do puszczenia cugli
i wpadnięcia w świat opowieści, przez co „Władcę Pierścieni” klasyfikuję jako
książkę absolutnie rozrywkową i zwyczajnie – lekką.
Stanowczo jest w niej
za dużo mądrych ludzi jak na warunki naszego świata, za dużo dobrych władców i
za dużo się ogólnie śpiewa.
Fantastyka tyle przejęła od Tolkiena, a śpiewu i
delikatności jakoś nie. Mam wrażenie, że książki tego typu, które czytałam,
wolą nawalankę mieczami i brutalną rzeczywistość, niż śpiewanie pieśni do
dawnych wodzach. Widocznie one dzieją się w naszym świecie.
O ile filmowego „Władcę Pierścieni” z różnych powodów lubię,
o tyle „Hobbita” nie znoszę. No dobra, pozwalam mu egzystować jako osobne
dzieło, nie mające nic wspólnego ze świetną książką Tolkiena, ale nadal – nie obejrzałabym
dla przyjemności. Bo zrobili z niej takie właśnie nawalanie mieczem, które w
porównaniu z baśnią jest zwyczajnie ordynarne. Nie odnajduję w tym tego „Hobbita”,
wraz z którym przemierzałam drogi Śródziemia w latach dziecinnych.
Z „Władcy Pierścieni” tyle wątków, motywów, nazw, cytatów i
całej tej drobnicy kulturowej przeniknęło do popkultury, że w zasadzie czytanie
go w wieku już poważnym bywa przezabawne, gdy ci te wszystkie skojarzenia
latają po głowie. Gandalf jest sklepem z książkami, chlebem krasnoludów moja
mama zwała okropne słodycze, które nie
schodziły albo ostatni prowiant w górach, chowany na dnie plecaka. Mapy
Śródziemia pojawiają się na wszystkim, wejście do Mordoru proponują mi w
poznańskim klubie, chociaż przeważnie silniej kojarzy się z Warszawą albo moim
pokojem, gdy go za długi nie wietrzę. Homo
floresiensis, człowiek z Flores, nazywany bywa przez badaczy „Hobbitem”. Że
nie wspomnę o wszystkich Waszych niskich znajomych.
Jestem w połowie lektury „Władcy Pierścieni” i prawdziwej
jego recenzji nie napiszę. Zapewne po drodze coś mi się jeszcze rzuci w oczy,
to o tym napiszę. Szczególnie interesuje mnie teraz kwestia wydań polskich i
przekładów. Sama mam przekład polecony mi przez kumpelę, aczkolwiek w latach
dziecinnych czytałam inny (łatwo poznać po tym, że Aragorn jest nazywany
Obieżyświatem czy Łazikiem oraz po tłumaczeniach wierszy). Jeżeli macie jakąś
wiedzę na temat tego, który przekład jest dobry, który kanoniczny, a który
odradzany, dajcie znać.
Teraz będę pisać straszną herezję, ale mam wrażenie, że
Tolkien z literackiego punktu widzenia popełnił błąd – czy raczej coś, co dla
mnie subiektywnie jest błędem, w końcu ocena literatury to rzecz względna. Otóż
budowanie tak szerokiego świata dla tylko kilku powieści uważam za błędne.
Mnożenie informacji ponad miarę utrudnia odbiór. Jestem zwolenniczką tego
sposobu pisania, w którym każdy opisany szczegół musi być ważny dla fabuły albo
zamysłu, i jeżeli okno ma żółte firanki, to te cholerne firanki wyrażają traumę
z młodości głównego bohatera, a nie, że autorowi akurat wpadły żółte firanki do
głowy. Tolkien bardziej stworzył świat, w którym przypadkiem znalazła się
fabuła, a nie świat dla fabuły, co dla mnie jest... zbędne. Rozumiem wielką
miłość do tego i wszelkich ludzi, którzy światy i języki uwielbiają badać, ale
ja do nich nie należę, i wszelką mitologię Śródziemia, wszelkich przodków,
bohaterów legend, synów i ojców, skomplikowane nazwy i historię każdej krainy
zwyczajnie czytam jednym okiem i zapominam, skoro do niczego mi się w dalszej
lekturze nie przyda.
Czy tylko ja jestem takim heretykiem...?
(Nie bijcie)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz