Kiedy szykowałam się do napisania tego wpisu, siedząc na
niespecjalnie fascynującej konferencji językoznawczej i przeglądając recenzje
innych czytelników, okazało się, że moje notatki składają się głównie z tego, o
czym NIE CHCĘ pisać w tej recenzji.
Nie chcę rozwodzić się znowu nad kontrowersjami, czy Polacy
są pokrzywdzeni przedstawieniem ich jako świnie czy nie. Za bezsensowne uważam
streszczanie tej opowieści, bo przecież wiadomo, o co chodzi; tak samo
wszystkim doskonale wiadomo, jak wyglądała wojna z perspektywy Żydów, jak
wyglądały obozy, jakie okropieństwa się działy. Czy mam się znowu, za rzeszą
podobnych mi recenzentów, historyków, nauczycieli, pisarzy i biografów, rozpisywać nad zbrodniami, mordami, okrucieństwem, odbieraniu ludziom prawa do
człowieczeństwa i innymi przypadkami XX wieku?
A już w ogóle irytowało mnie każdorazowe zaskoczenie
recenzenta, że tak trudną historię opowiedziano jako „komiks jakby dla dzieci”,
„niepoważnymi obrazkami”, „poprzez ludzi z twarzami zwierząt, jak z bajek dla
dzieci”, i czy to na pewno pasuje? Wypada? Nie wypada?
Odniosę się tylko do sprawy ostatniej – moim zdaniem ten
komiks narysowany normalnie, z postaciami ludzkimi, byłby zwyczajnie zbyt
ciężki. A czy się coś narysuje, czy napisze, jaka to w zasadzie różnica?
Podeszłam do Maus bez żadnego założenia interpretacyjnego, i
stąd też mój wielki problem z napisaniem więcej niż kilku akapitów o tym
dziele. Chciałam zobaczyć człowieka, który poświadczy mi, że coś takiego jak
Holocaust naprawdę istniało, nie jest wyłącznie cyframi w podręcznikach, jest
raczej milionem osobistych historii, szybciej lub później zakończonych,
opowiedzianych lub nie. Zobaczyłam człowieka, i tego, który cudem uniknął
śmierci, i tego, który jest już stary, zmęczony, nieco zdziwaczały. Chciałam
potraktować ten komiks jako kronikę, nie jako coś co czyta się dla walorów
artystycznych, dla oderwania się od życia czy czegokolwiek innego. Plan
edukacyjny na pierwszym miejscu, więc zawaliłam naukę i w dwa wieczory
przeczytałam całość.
Obudził emocje, ale nic nie stworzył ani nic nie zburzył.
Czuję się zaskakująco pusto, może wina bycia człowiekiem dość historycznie
uświadomionym. Groza wojny może pobudzić mnie do łez, ale nie jest szokiem, nie
jest niczym nienaturalnym. Z zazdrością patrzę na moich uczniów, którzy
oburzają się i przejmują wojnami, zadając bezsensowne pytania o to, jak ludzie
mogą wywoływać je i się na nie zgadzać.
Oczywiście, bardzo Wam Maus polecam, nawet nie tyle polecam,
co nalegam – czytajcie! Miejcie na półkach. Nie bądźcie obojętni na historię! A
z książek o Holocauście dostępnych dla zwykłych czytelników ta jest jedną z
naprawdę ważnych, obok „Zdążyć przed panem Bogiem” czy innych takich
lekturowych. Bo nie wszystko, co podejmuje ten jakże trudny dla ludzi temat,
jest czytania warte, o czym bardzo fajnie jest napisane w tym artykule zPrzekroju:
„Mają niestety rację: kicz Holocaustu świetnie się sprzedaje – nie budzi też dzisiaj większych oporów ze strony odbiorców, a często właśnie kiczowaty sposób przedstawienia jest bardziej pożądany.”
Maus jako lektura szkolna? Ja bym głosowała za tym bardzo.
***
Prywata
Jak widzicie, straszliwie trudno skursywionym funkcjonować
naraz ze studiami, licencjatem, blogiem i życiem osobisto-koncertowym. Nie
zamierzają się jednak poddawać na żadnym froncie!
Czyta się, czyta się sporo, więc dojdzie kilka nowych lektur
i tak zwanej klasyki. Chciałabym też rozszerzyć tematykę bloga na inne elementy
rzeczywistości mojemu sercu bliskie, czyli kulturę w ujęciu generalnym i
szerokim, a szczególnie kulturę miasta Poznań.
Czy jest ktoś z Poznania? Z okolic? Czy wpisy poznańskie trafią zupełnie w
próżnię? Bardzo chętnie bym Was informowała na fb na przykład o tym, co się
ciekawego w mieście dzieje, ale nie wiem, czy byłby jakikolwiek odbiór.
Na fb mało się dzieje, i moja to wina, gdyż zbyt wciągnął
mnie instagram. Tam Was przede wszystkim zapraszam, tam jest trochę prywaty,
sporo mojego ślicznego wydziału (Collegium Maius w Poznaniu, zalecam je
pozwiedzać, jak będziecie, kawa jest prosto i w lewo), trochę moich butów, dużo
mojej Ryby, książek, zdjęć na świeżo z biblioteki albo klatki schodowej,
zapowiedzi blogowych, i w ogóle wszystkiego, co na blogu nie wyląduje nigdy albo
za tysiąc lat. Stronę na fb też postaram się troszkę ruszyć. I oczywiście wszędzie możecie do mnie pisać i
zagadywać, jestem człowiekiem bardzo online (stety? niestety?).
Niedługo zacznę też prowadzić instagrama mojego koła
naukowego, jeżeli to kogokolwiek interesuje (mnie by interesowało, bo co
takiego może wrzucać koło naukowe? no właśnie).
A na koniec macie porządnie już nadgryzionego, absolutnie nie instagramowego rogala
świętomarcińskiego, który jest głównym powodem, dla którego lubię to miasto.
Bądźmy szczerzy, historię to ma nudną to miasto (praca, praca, praca, ale dla
Niemca, wyzwolenie, znowu praca), mało studencką, poziom smogu taki sobie,
poziom ładności też, ale nigdy jeszcze nie widziałam tak fajnego sposobu
świętowania, jak jedzenie rogali. I to idealnie wpasowane w datę trudną, czyli
11 listopada, który wiemy, jakie emocje budzi.*
*We mnie generalnie pozytywne, ale zanim się zacznie i po
tym, jak się skończy – bardzo lubię patrzeć jak się organizuje wielkie imprezy,
montuje nagłośnienie i sceny, biega i załatwia rzeczy na ostatnią chwilę, a
potem to wszystko sprząta i rozmontowuje, natomiast nie znoszę brać udziału w
żadnych spędach publicznych, marszach czy wiecach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz