Dzisiaj, moi drodzy, poznęcamy się nad grafikami.
Przybywajcie do mnie, ludzie nienawidzący niedziel! Bo mam
dzisiaj niezły towar nie wymagający wysiłku intelektualnego na poziomie
oglądania amerykańskich seriali dla nastolatek! Dzisiaj porozmawiamy o polskich
wydaniach, jamnikach i chorej wyobraźni niektórych grafików.
Kilka miesięcy temu skursywieni zainwestowali oszałamiającą
sumę 10 PLN (dwa cydry) w trzy tomy „Ziemiomorza” Ursuli K. Le Guin, nie mając
żadnego pojęcia, w co się pakują.
Wpakowali się nie tylko w świat, z którego wraz z każdym
kolejnym tomem coraz trudniej wrócić do świata realnego (z ciągłą obawą z tyłu
głowy, że będzie jak u Tokarczuk, i w końcu z tej szafy nie wyjdę, zostanę na
zawsze...), ale wpakowali się też w wielki problem kolekcjonerski: otóż
wydawnictwo Fantom Press zdaje się być typowym wytworem lat 90., który umarł
równie szybko jak się narodził, i wydał tylko cztery tomy „Ziemiomorza”. A skursywieni
posiadają tylko trzy tak ogólnie.
Jesteśmy w stanie zbierać kolekcję Lema naprzemiennie, z
dwóch różnych wydań, w zależności od tego, które lepiej pasuje do danej grubości
książki, ale nie jestem w stanie mieć trzy tomy, a nie mieć czwartego! Ale
historia ta jest o wiele bardziej tragiczna, moi drodzy.
Uściślijmy, mamy „Czarnoksiężnika
z archipelagu” (przeczytanego), „Grobowce
Atuanu” (w czytaniu) i „Najdalszy
brzeg”. Brakuje nam spójnie z nimi wydanego „Tehanu”. Ale na cykl składa się jeszcze powieść „Inny wiatr”, a w tym wielkim wydaniu
wspólnym Prószyńskiego są do tego opowiadania zebrane pod wspólnym tytułem „Opowieści z Ziemiomorza”. Skursywieni
stanęli nagle przed strasznym wyborem: czy mieć całą serię Fantom Press
(nieszczególnie ładną, ale tanią i klimatyczną) i dokupywać kolejne części
składowe w postaci osobnych wydań, czy porzucić ją i kupić wielkie wydanie
wspólne (a nie znosimy wielkich, grubych książek, szczególnie że panią Le Guin
to się powinno nosić w torebce jak tabletki a nie trzymać na półce).
Spowodowało to wielkie przekopywanie internetu w celu
rozejrzenia się po wydaniach. Najlepszym sposobem na odnalezienie wszystkich wydań jest lubimy czytać oraz allegro. Ja wykorzystuję allegro, żeby od razu podliczyć,
ile monet muszę stracić na swoje niezdrowe czytelnicze zapędy.
...i żeby popatrzeć sobie, jak różni, pożal się boże,
graficy, na przestrzeni lat gwałcą oczy, estetykę i fundamentalne prawa
człowieka.
Zapraszam w straszliwą podróż po wydaniach Ziemiomorza, po
której zdacie sobie sprawę, że świąteczne pluszaki z cekinami z biedry to
szczyt estetyki i artyzmu, a stare centra handlowe wyłożone plastikiem to
wysokiej jakości design!
Dzisiaj współpracuję trochę z Piotrem, który o wiele lepiej
niż ja zna Ziemiomorze, i został przypadkiem w to wciągnięty, gdy wysyłałam mu
screeny najgorszych okładek z Allegro, krztusząc się rosołkiem w uczelnianej
stołówce.
Zdjęcia pochodzą
głównie z lubimyczytac.pl
Kolaż pierwszy, czyli „Czarnoksiężnik
z archipelagu”. Jako że już czytałam, mogę analizować pod kątem treści.
Pozostałe będę analizować (znaczy, oczerniać) tylko pod kątem artystycznym, ale
generalnie w życiu nie bardzo przejmuje mnie to, czy okładka zgadza się we
wszystkim z treścią. Bez przesady, nie interesuje mnie, jaki kolor włosów, oczu
czy jakie rysy ma bohater, póki to nie jest istotne dla treści. Oburzanie się,
że ziom na okładce według książki powinien mieć oczy ciemniejsze o dwa odcienie
i zarost trzydniowy a nie dwudniowy jest straaasznie nastolatkowe, blee.
Co my tu mamy... Tom pierwszy wydawało wielu, jako że jest
najbardziej kultowy, z czasem przetrwają najlepsi. Osobiście za najgorsze
wydanie uważam nowe wydanie Prószyńskiego. Doprowadziło ono do prawdziwej
tragedii – gdy wiele lat temu zobaczyłam tę okładkę, pomyślałam w swojej nastoletniej
dumie „Znowu jakaś szmira dla nastolatków pokroju Eragona” (w gimbie
nienawidziłam „Eragona”, bym dla mnie uosobieniem szmatowatej fantastyki i
prowadził do niechęci do całego gatunku). I przez to jej nigdy nie przeczytałam! Aż do teraz. Tyle bezsensownie zmarnowanych lat... No, a poza tym nie znoszę zdjęć na okładkach. Nigdy.
A Ged wygląda tutaj jak mój ex, czego absolutnie nie jestem w stanie znieść, i
serio, widzicie tutaj cokolwiek ładnego? No nie!
Fantom Press ma niezbyt udaną okładkę, dość prostą,
nawiązującą dobrze do faktu, że cała książka jest o bohaterze i jego cieniu. Sama
książka jest typowym tworem lat 90., sypie się i blaknie, robiona bardzo po
kosztach, i stąd zapewne wynika prostota okładki (i ten kaptur, podejrzewam że
grafik niekoniecznie umiał rysować twarze czy coś takiego). Wulkan w tle jest
dość niezrozumiały, ale dodaje grozy, nie? Bo to totalnie jest książka pełna
grozy, prawie thriller (...nie...). Jak dla mnie – przaśność lat 90., jak ktoś
lubi, to super, jak nie, to jest normalny...
To po prawej to Wydawnictwo Literackie, i Piotr twierdzi, że
to dziwny człowieczek z dużą głową na pniu drzewa (a może na statku?). Coś w tym jest, jakaś głowa
na pewno, ale czemu, jak, po co... Typografia ładna, ale bez tego dziwnego
stworka odbiór byłby znośniejszy.
Druga porcja „Czarnoksiężnika...”
dodaje wrażeń. Od lewej, znowu Prószyński, tym razem zaskakująco ładny,
minimalistyczny, jak dla mnie najbardziej odpowiadający temu dość
filozoficznemu stylowi książki (a nie, jak pozostałe, stylizujący się na typową
rozrywkową fantastykę ze smokami, mieczami i nawalanką). Haczyk tkwi w tym, że
to wydanie kieszonkowe, a ja wiemy (albo jak się właśnie dowiadujecie) wydania
kieszonkowe to zło, bo przeważnie są kiepsko złożone, mają za małe litery, za
małe marginesy, i są tak sklejone, że otwiera się je za pomocą dwóch wołów
ciągnących w dwóch kierunkach.
Pośrodku chyba najstarsze wydanie Prószyńskiego. Miałam przy
nim niejasne wrażenie, że widziałam ten styl już milion razy w różnorakiej
fantastyce i s-f, i chyba faktycznie Prószyński swego czasu wydawał wszystko
tak samo (Piotr twierdzi, że wygląda jak Thorgal – logiczne, przecież to prawie
taka sama fabuła, co nie? xD). Lektura książki ani trochę nie pozwala rozwiązać tajemnicy, co się na tej ilustracji w zasadzie dzieje.
Ostatnia okładka to moje zaskoczenie, bo pochodzi z akcji „Cała
Polska czyta dzieciom”. Ja uważałam, że to nie jest książka dla dzieci, a
wydanie jej w takim celu to absurd, aczkolwiek Piotr zbija moją argumentację
tym, że sam czytał to w podstawówce i nawet nic mu się nie stało (okey, to kwestia
dyskusyjna, czy nic...). A ja wiem, że nie doceniam dzieci, i łaskawie jestem
skłonna przyznać, że może nie są aż tak głupie, i warto czytać im mądre
książki. I w zasadzie to dziecięce wydanie najbardziej mi się podoba, chociaż
specjalnie ładne nie jest, ale jest... łagodne, a ta książka, wbrew pozorom,
jest dla mnie bardzo łagodna.
„Grobowce Atuanu”
dopiero zaczęłam, ale wydawnictwa niekoniecznie zaczęły, i teraz mam tylko
trzy, wszystkie będące częściami cyklu.
No dobra, nie znalazłam, by Książnica wydała tom pierwszy,
ale co tam, mamy tom drugi, czyli ten po prawej. W zasadzie wygląda cacy.
Skursywieni mają pewne doświadczenie z handlem książkami przecenionymi, i mają
okropny nawyk nadawania ceny na podstawie okładki książki – są jakieś takie
cechy, które powodują, że człowiek od razu wie, że to dobre nie będzie, może
jakiś międzynarodowy sygnał grafików? Bądź co bądź, widząc tę okładkę, instynkt
podpowiada mi „Nie taniej niż 15 zł!”, a to już coś. Niezbyt ładna kreska, ale
nie dzieje się tu nic potwornego ani wynaturzonego, a typografia spoko.
Okładeczka środkowa to znany nam Thorgal Prószyński,
i patrząc na nią miałam dziwne wrażenie, że taką samą mogliby walnąć do
Wiedźmina i nic by mnie nie gryzło. Ba, znając zdolności polskich wydawnictw,
jakby walnęli do Tolkiena to też niewielu by protestowało. Motyw „ziomek+ziomeczka+dramatyczne
tło” (nowy model rodziny w polskiej fantastyce!) pasuje przecież wszędzie, nie?
Moje Fantom Press używa znowu tego samego wulkanu i pioruna
(chwila, czy na tej okładce w ogóle coś się zmienia poza kolorystyką i obręczą?).
Okey, moja analiza szczegółowa wykazała, że na szczęście nie jest to ta sama
grafika na zasadzie kopiuj-wklej, tylko przerysowane znowu te same motywy.
Dodano magiczny hula-hop i zmieniono kolor na niebieski. Nie ma zaskoczenia
estetycznego.
W „Najdalszym brzegu”
znowu mamy tych samych zawodników, proszę państwa. Kto okaże się najgorszym
ziomkiem od okładek?
Fantom Press, uwaga, uwaga, zmienia coś! Mamy nieco inną
błyskawicę, nieco inny wulkan, nieco innego ziomeczka, któremu zimno w uszy, i
połączenie kolorystyki dwóch poprzednich tomów, morze pomidorówki oraz wielką jaszczurkę, która
na żywo wygląda jeszcze bardziej absurdalnie! Cóż za brawura...!
Książnica utrzymuje zimowy sznyt i tego samego rysownika,
który nie lubi rysować więcej niż jednej osoby naraz. Tym razem ziomek gdzieś
idzie. Sądząc po lasce, nie jest to historia podróży arktycznych z XIX wieku
ani nietypowa książeczka edukacyjna o ludach Syberii.
Prószyński serwuje znanego nam już ciemnowłosego gostka w
nowej sytuacji lirycznej, tym razem w tandemie z czymś, co Piotr nazwał „kraina
umarłych w postaci czarnego gluta z pazurami” oraz z wewnętrznym landszafcikiem
z duchami na pierwszym planie. Po dalszej obserwacji można zauważyć, że glut ma
oko, i może być też smokiem, a skursywieni wysunęli odważną tezę, że ma też
język, i to liżący gostka po szyi (cóż za perwersja!), co Piotr skomentował
krótkim „Ojej... Blee...”, noo ale to może być nadinterpretacja. Sama
okładka to dramatyczny groch z kapustą, a może kapusta z grzybami, przecież
zaraz święta.
„Tehanu”
Jak już męczymy Prószyńskiego... Cóż to za lot w stronę
zachodzącego... oka Saurona? No dobra, to chyba bardziej jakiś smok, jak
wspominałam, nie znam treści, aczkolwiek Piotr oburzył się, że tom najbardziej
poświęcony kobiecości nie ma kobiety na okładce. Może rysownik zgubił gdzieś tę
babkę z części z obrazkiem rodzinnym?
Tym razem przynajmniej mamy kompozycję z grubsza zrozumiałą.
Za to niesamowicie postarało się Fantom Press, niszcząc
wszystko to, co stworzyli wcześniej. Wszystko wskazuje na to, że grafik odkrył
istnienie więcej niż dwóch fontów i... stały się rzeczy straszne. Cztery różne
fonty na jednej okładce, jeden szeryfowy, jeden wyjebany w kosmos, plus ozdobny
wzorek, dobrze, że jeszcze w wolne miejsca nie wcisnęli tam Hitlera, reklamy
proszku do prania i kota. Nic w warstwie typograficznej nie zgadza się z
poprzednimi wydaniami, nawet logo się zmieniło – ale obrazek został podobny,
żebyśmy mogli ponapawać się tym, jak to się wszystko gryzie. Niestety, styl
ilustracji się diametralnie zmienił na jakieś rozmyte coś, tracąc cały urok
siermiężnej kreski tomów poprzednich. Obok pana zakapturzonego pojawia się
absurdalny smok jak z bajek dla dzieci, oraz, niestety, dziecko (chyba?).
Zamiast naszego kochanego wulkany i piorunów mamy okropne gwiazdki i tego
straszliwego bachora, który wygląda jak wariacja na temat „typowy uroczy
dzieciak z bogatej rodziny z XIX-wiecznej Anglii”. Dobra, jeżeli nie czujecie
tego porównania, to spójrzcie na jego grzywkę i wszystko stanie się jasne.
Skursywieni muszą napić się herbatki (z procentami) i chwilę odsapnąć po tym
cherubinku.
No dobrze, a Książnica? Mamy zamek, mamy babeczkę o trochę
przesadzonej facjacie, moim skromnym zdaniem, pasującej bardziej do jakiegoś
harlekina, ale Piotr twierdzi, że do treści pasuje. Tracimy stylistykę zimową,
nic ładnego nie dostajemy w zamian. Niekoniecznie jest to książka, którą bym
obkładała szarym papierem... Ale szału nie ma.
Doczekaliście się! Ostatni tom, „Inny wiatr”. Bywało zabawniej, moi mili, ale proszę o chwilę uwagi.
Wydawnictwo Fantom Press niestety nas pożegnało, zapewne
zdążyło upaść – szybko znalazłam je w internecie i wychodzi na to, że miało
spore zasługi w kwestii sprowadzania do Polski ważnych książek oraz w kwestii
gwałcenia gustów estetycznych Polaków przez całe lata 90. Niesamowity jest
dorobek tego wydawnictwa, serio, patrzcie co znalazłam o nim w internetach.
Ech, Fantom Press, a tak paskudnie mogliście wydać „Inny
wiatr”... Bez was będzie nudno, czyli od Książnicy znowu zima i smutny koleś, a
u Prószyńskiego mała rewolucja artystyczna. Po ostatnim oczowo-ropno-językowym
chaosie tym razem mamy zwrot w zupełnie nowy rodzaj brzydkich ilustracji w
bardzo optymistycznym, kolorowym klimacie. Gostek zaczął ubierać się na kolorowo
i najwidoczniej zainwestował z kolorowego smoka, który wygląda trochę jak
stary, gruby jamnik mojej sąsiadki z bloku (taki, któremu nie kupuje się ubranka
na zimę tylko plandekę). Wydaje mi się, że niezwykle ważnym elementem treści musi być chodzenie z pochyloną głową, jakby bohater właśnie miał taki smutny przypadek, jak ja niedawno, czyli nagle zgubił w trawie guzik od dżinsów, sikając w plenerze. Jeżeli tak to współczuję. Nie wiem tylko, czy smok cokolwiek w takiej sytuacji pomoże.
I tym optymistycznym akcentem kończymy dzisiejsze nękanie,
którego napisanie, mimo że zupełnie pozbawione elementów intelektualnych,
zajęło mi kilka dobrych godzin. Mamy nadzieję, że bawiliście się dobrze i
zrozumieliście swoiste poczucie humoru i estetyki skursywionych. Bo można nie
zwracać uwagi na okładki i wydanie, i żyć spokojnie, a można zwracać i żyć na
wielkiej karuzeli wkurwu i zachwytu na przemian, co Wam serdecznie polecamy.
I dziękuję Piotrowi za
komentarz i fakt, że wreszcie mogłam pisać w liczbie mnogiej bez elementu
schizofrenicznego. Nie przyzwyczajajcie się, w kolejnych postach znowu będę
jedną osobą w wielu osobach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz