Kiedy pytają mnie, czemu nie Kindle, odpowiadam, że nie wiem. Kupując elektronikę, wychodzę z założenia, że przede wszystkim muszę z tą technologią dobrze się czuć. Bardzo nie lubię też poczucia, że muszę kupić rzecz idealną, najlepsza, najtańszą, z największą liczbą funkcji, najzajebistszą, bo inaczej to klapa i wieczne niespełnienie. Ignoruję takie myślenie i kupuję rzeczy wystarczająco dobre albo akceptowalnie dobre i akceptowalnie tanie. Nie jestem gadżeciarzem.
Kupiłam więc PocketBooka, bo właśnie taki czytnik
pewien czas temu pożyczył mi dobry ziomek, gdy leżałam smętnie w chorobie i nie
miałam siły iść do biblioteki po lektury na studia (takie nieszczęście
chorowania – czytasz tak dużo, że ciągle musisz chodzić do biblioteki, i jesteś
po tym tak osłabiony, że chorujesz dłużej, więc czytasz jeszcze więcej, i...).
Mój PocketBook, dalej określany jako Czytniczek,
to Basic Lux 2. Ma 6 cali ekranu, podświetlenie i nie jest dotykowy. Cenę
szybko wyrzuciłam z pamięci, ale nie dochodziła do 500 zł. Rozmiar i wagę ma
dla mnie idealną, trzymam go zawsze jedną ręką, mieści się do tylnej kieszeni
dżinsów i przedniej ortalionu. Nie ma porządnego pokrowca, na razie jako
wyrodna i niebogata właścicielka noszę go w dziwnej saszetce rodem z PRL–u,
która jest bardzo retro i alternatywna, ale wymaga dużo ostrożności. Co do
podświetlenia, to chciałam bez, ale ma jedną ogromną zaletę – można swobodnie
czytać na wykładach, kiedy profesor przygasza światło przy prezentacji. To zdecydowanie zmieniło moje życie na
lepsze. A jego świecenie nie odbija się na twarzy, w odróżnieniu od telefonu,
co dla skrytoczytaczy z ostatniego rzędu też jest niezwykle istotne. Bateria
trzyma godnie, ładowany chyba tylko dwa razy, a ja przecież bardzo dużo czytam.
Wbrew pozorom, brak dotykowego ekranu to nie jest
duży problem. Ja dopiero jakieś dziewięć miesięcy temu przesiadłam się na
dotykowy telefon, więc przestawić się było bardzo łatwo. A obserwowanie
wszystkich twoich znajomych, którzy w głębokim szoku stukają w ekran i krzyczą „Jak
to nie dotykowy?!” jest miłym akcentem każdego dnia.
Jak widzicie, czytnik uczy, czytnik bawi.
Czy dzięki Czytniczkowi czytam więcej, lepiej, szybciej?
Wielkim plusem czytnika jest przede wszystkim to,
że mam go zawsze ze sobą – jak żel antybakteryjny czy chusteczki, stał się
czymś zabieranym nawet na nocne picie. Staram się wyrobić sobie odruch, żeby w
chwilach nudy albo rozproszenia sięgać po niego, a nie po telefon (social media
mnie zazwyczaj nudzą, książki nigdy, ale wiadomo – łatwiej i bardziej odruchowo
odpala się fejsa).
Nie wpływa to na moje ogólne tempo czytania, gdyż
jako student czytałam, czytam i czytać będę dużo. Na czytniku
przeważają moje książki na zajęcia, tomiki poezji, teksty krytyczne.
Czyta się je łatwiej i milej, bo nie muszę już targać tylu tomów z biblioteki.
Ale nie zawsze to działa. Gdybym miała teraz staropolkę, targałabym tak samo
dużo. Miałam wyczucie i kupiłam czytnik akurat teraz, kiedy mam literaturę
najnowszą, a profesor jest kochany i wszystkie lektury wysyła w wersji
elektronicznej. Czytnik pomaga w edukacji dopiero na trzecim roku, chyba że
lubisz czytać paskudnie skserowane beenki w pdf.
Czytniczek za to ładnie wpływa na moje czytanie
książek „dla siebie”, tych, które są oddechem po zajęciach i cichym przypomnieniem,
że poza Gombrowiczem, Masłowską, „Małą apokalipsą” i Herbertem mam też jakieś
własne zainteresowania książkowe. Kupiłam bardzo porządny zbiór opowiadań Ursul
K. le Guin „Rybak znad morza Wewnętrznego”, który normalnie jest klocem
rozmiarów naprawdę nieprzyzwoitych. A przecież opowiadania są stworzone do
tego, żeby czytać je po jednym, w okienku, w momencie nudy, w wyrwanej życiu
chwili na relaks. W tym samym czasie kupiłam dwie Tokarczuk, które tak samo
kocham, i też są opowiadaniami, ale jednak stoją nieprzeczytane. Tak, czytnik
bardzo pomaga rozwijać swoje czytelnictwo w momencie, gdy masz mało czasu
wolnego, dużo się przemieszczasz i jeszcze nie masz prywatnego androida do
noszenia za tobą książek.
Co mnie zaskoczyło – w ogóle nie pojmuję Czytniczka
jako kolejnej elektroniki. Poza tym, że ciągle nadaję mu ludzką tożsamość (u
mnie to rodzinne, nic nie poradzę), traktuję go jako zupełnie odrębną kategorię
rzeczy. Laptop, telefon często mnie wnerwiają i mam potrzebę odłożenia,
poczucie osaczenia. Czytniczek nie żre dużo prądu, nie świeci się agresywnie i
nie ma internetu, reaguje dość wolno i w jakiś sympatyczny sposób przypomina mi
nie tak dawne czasy, gdy mój telefon nie wydawał się bardziej inteligentny niż
ja i miał guziki, a nie miał internetu, albo gdy nawet mój stary komputer nie
miał internetu, bo mieliśmy wykupione 10 godzin miesięcznie. Gdy nie trzeba
było co wieczór podłączać wszystkiego do gniazdek, i gdy nocując ziomków nie
musiałam wyciągać im drugiego przedłużacza, bo gniazdek zabrakło na te
wszystkie słuchawki, laptopy, telefony i powerbanki.
Żeby nie było, nie narzekam na obecny stan swojej
domowej technologii, bo gdybym chciała, to bym jej nie miała – raczej o to, że
ludzie, którzy bardzo nie lubią mieć nadmiaru technologii, raczej nie poczują
się czytnikiem zirytowani. To jednak co innego.
A tak czasami wyglądam ja |
Nadal kupuję papierowe książki
Kupienie czytnika nie spowodowało, że przestałam
kupować książki papierowe, ani że uznałam, że kupowanie ich to tylko kwestia
sentymentu. Nie, raczej nie wącham książek, chociaż lubię zapach i pleśni, i
farby drukarskiej (bądźmy szczerzy, odwiedziny w drukarni to najlepszy haj w
życiu). Staram się nie podchodzić naiwnie-sentymentalnie do książek. Chyba
jeszcze o tym nie pisałam, ale dla mnie książki są przedmiotami codziennego
użytku i pracy, których się po prostu używa – brudzi, niszczy, notuje na marginesach,
gubi w kącie, i który się po prostu produkuje i kupuje – dla pożytku, rozrywki
albo bez sensu. Jestem człowiekiem, który spokojnie robi notatki na marginesach
i odrywa okładkę, jeżeli jest zbyt zniszczona. Czemu mamy książkę traktować jak
artefakt, skoro to jest to samo, co plik w pdf, przekazuje to samo?
No właśnie, i tutaj wchodzi problem, że książka to
nie zawsze plik w pdf. albo epub. Zupełnie inną kategorią są książki
artystyczne, książki zabytkowe, historyczne albo po prostu zajebiście złożone i
wydane. Posiadają one dla mnie niejako dwie składowe „treści” – myśl autora i
myśl artysty, składacza czy redaktora. Istnieje wiele książek, których układ,
okładka czy różne rozwiązania graficzne to czysta poezja. I zazwyczaj nie mają
napisane na okładce czegoś w typie „Najlepiej złożona książka w tym roku!” czy „Książkę
składał najlepszy składacz w Rzeczpospolitej”. Póki nie znajdziemy na półce i
nie obmacamy, nie przepuścimy przez naszą estetykę, to nie wiemy.
Z tego samego powodu nie kupuję też książek przez
internet. Toć to branie kota w worku! A jak będzie za mały font? Za wąski
margines? Źle sklejona okładka? Niewygodny format? Olaboga. Trzeba iść do
księgarni obmacać, a jak już jestem, to może kupię...
Podsumowując ten mocno publicystyczny wywód –
jeżeli cenisz estetykę książki, skład, okładki i klejenie, to kupienie e-booka
zabierze ci połowę zabawy i radości. Czytnik po prostu kastruje książki,
zostawiając samą treść. Trzeba być na to gotowym. A do tego, nie wiem jak inne,
ale mój kompletnie nie ogarnia dzielenia wyrazów. Ani wdów i bękartów. Chamsko
zostawia pojedyncze wersy na górze strony i człowiek dochodzi czasami do
ponurych wniosków, że skoro ludzie to czytają i nie widzą, to cała nasza praca
jako składaczy jest diabła warta. :c
Kolejna wada, która wynika z mojej specyfiki
użytkowania towaru typu książka – niestety, Czytniczek skrzętnie skrywa, co
akurat czytam i co w ogóle czytam. Wychowywałam się w domu, w którym książek
było zdecydowanie więcej niż czegokolwiek innego, i widokiem naturalnym, wręcz
kojącym, jest dla mnie r e g a ł. R e g a ł
to trochę styl życia. Gdy wchodzę do kogoś do mieszkania, kto też jest
skażony r e g a ł e m, przeglądam jego księgozbiór zupełnie bez skrępowania,
zakładając, że mogę swobodnie rozpocząć zachwycanie się, komentowanie i
wyciąganie książek, które chciałabym sobie obmacać, jak i entuzjastyczne
sprowadzić rozmowę na literaturę.
Mój własny, chwilowo przebywający w sferze
niefizycznej, r e g a ł jest moją dumą i troską, moim ulubionym dzieckiem
(nawet przed studiami), moją wizytówką, CV i duszą. Nawet jeżeli chwilowo
trzymam duszę pod łóżkiem, to nadal jest mniej ukryta niż gdybym trzymała ją na
czytniku. Oczywiście, nie każda książka jest składnikiem duszy. Ale czy da się
tak na pierwszy rzut oka poznać, która nadaje się na czytnik, a która ma
zagwarantowane dożywotnie miejsce na r e g a l e? Otóż nie tak łatwo, i już
miałam ten problem dobre trzy razy. Na miesiąc!
A więc, jeżeli chcemy dobrze dobrać książki na
czytnik, musimy przefiltrować je przez: artystyczna/zwykła i
regałowa/nieregałowa, i sama definicja jest kłopotliwa, a co dopiero
rozstrzyganie problemu, gdy książka jest artystyczna i nieregałowa albo
regałowa i zwykła.
Cóż... Czytniczek to świetny wynalazek, dobry
ziomek, z gatunku tych, co zawsze mają pigwóweczkę w lodówce, nie jest tak
straszliwie drogi i pomaga w życiu i w czytaniu. A poza tym jest małym zdrajcą,
dodaje człowiekowi kłopotów natury etycznej i jest zupełnym ignorantem w
kwestiach edytorskich. Mam nadzieję, że bardzo wam pomogłam w podjęciu decyzji
czy kupować, czy nie :D
Zapraszam na mojego instagrama, gdzie publikuję bardzo dużo przypałowych materiałów o tragicznym życiu smutnego filologa polskiego xD Oraz na facebooka, gdzie publikuję mniej, ale za to staram się rozpowszechniać wydarzenia związane ze slamami i kulturą w Poznaniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz